J. Dobraczyński: A to jest zwycięzca. Cz.2.

CZĘŚĆ DRUGA

  1. HOŁOWIŃSKI

Zgłaszając się do seminarium w Żytomierzu Feliński miał dwadzieścia dziewięć lat.

 

Diecezją łucko-żytomierską zarządzał biskup Kasper Bo­rowski. Człowiek mądry i wykształcony, mający jednak opinię zbyt ulegającego władzy. Rzeczywiście w zewnętrz­nym postępowaniu Borowskiego zdarzało się zbyt wiele manifestacyjnego wiernopoddaństwa. Były to jednak ak­centy zrodzone z przekonania, że „tylko kadząc rządo­wi można coś zrobić dla Kościoła”. Potem biskup Borow­ski, pod wpływem świątobliwego księdza Wiktora Oża­rowskiego, którego uczynił swoim spowiednikiem i do­radcą, uznał niewłaściwość swojego postępowania i bez narady z Ożarowskim niczego nie podejmował.

Biskup Borowski udzielił Felińskiemu audiencji i z miej­sca, choć już rok nauki był zaczęty, przyjął go do semi­narium. Kandydatów na księży brakowało. Feliński czło­wiek młody, a już po studiach i z bogatym zagranicz­nym doświadczeniem, wydawał się cennym nabytkiem. Zresztą Felińscy byli znani w Żytomierzu. Rektor semi­narium, prałat Kulikowski, był dawniej kapelanem liceum krzemienieckiego i choć pokiwał głową nad zbyt, jego zdaniem, bogatymi doświadczeniami życiowymi przyszłe­go alumna, nie podniósł żadnych zastrzeżeń wobec decy­zji biskupa. Również inspektorem — czyli ojcem duchow­nym seminarium — był ksiądz Kruszyński, dawny kolega szkolny Szczęsnego. Feliński z całą należną pokorą uca­łował swego dawnego kolegę w rękę, czym go niewątpli­wie bardzo sobie ujął.

Pobyt w seminarium rozpoczął się od rekolekcji, które Feliński odbył u księdza Ożarowskiego. Ksiądz Ożarow­ski był w swoim czasie prałatem ołyckim i rektorem se­minarium łuckiego. „Łącząc niezwykłą świątobliwość z heroicznym umartwieniem i gruntowną teologiczną nau­ką — napisze o nim w swych Pamiętnikach Feliński — …stał się wyrocznią dla wszystkich dusz pobożnych na Rusi, które kierownictwa jego szukały. Gdy jednak po rewolucji 1831 roku rząd zaczął po swojemu gospodaro­wać w Kościele… postanowił przenieść stolicę biskupią i seminarium z Lucka do Żytomierza, domagając się jed­nocześnie wprowadzenia do seminarium kilku nauczycieli schizmatyków, ksiądz Ożarowski sprzeciwił się temu sta­nowczo i wskutek tego usunięty został z rektorstwa z za­bronieniem wstępu do seminarium, nawet w tytule spo­wiednika. Zamieszkawszy w Żytomierzu, jako kapelan Sióstr Miłosierdzia, z tym większą gorliwością oddał się posługom duchownym w konfesjonale i na kazalnicy…” Ksiądz Wiktor Ożarowski pozostawał pod ścisłym nadzo­rem policyjnym. Nie widząc w tych warunkach pola do pracy opuścił potem Wołyń i przebywał jakiś czas u lazarystów w Paryżu. Pod koniec życia wrócił do Polski, do Krakowa, wstąpił do kamedułów na Bielanach. Jest jednym z kandydatów do beatyfikacji.

Ksiądz Ożarowski swoimi naukami sprawił, że Feliń­ski umocnił się w przekonaniu, iż jego powołanie było prawdziwe.

W seminarium znajdowało się około 40 alumnów, ale państwo płaciło jedynie za utrzymanie i naukę osiemna­stu. Była to młodzież w wieku od 16 do 23 lat — toteż Feliński, ze względu na swój wiek, zyskał sobie u kole­gów przezwisko batko.

Poziomem wiedzy także przewyższał kolegów, tak że jedyną trudnością było dla niego odnowienie znajomości

łaciny oraz języków starożytnych. Ta różnica pozio­mu była tak duża, że po dwóch miesiącach Feliński zo­stał przeniesiony na drugi rok studiów, a w pół roku później na kurs trzeci. Mało tego: ponieważ seminarium żytomierskie wysyłało co roku najzdolniejszego swego alumna do Akademii Duchownej w Petersburgu, wybór padł na Szczęsnego i jeszcze przed końcem 1852 roku — a więc zaledwie w rok po wstąpieniu do seminarium — został wysłany do stolicy cesarstwa.

„Znalazłem się w Petersburgu pod bezpośrednim kie­rownictwem arcybiskupa Hołowińskiego, który zostawszy nawet metropolitą nie opuścił Akademii zachowując na­dal obowiązki rektora i profesora homiletyki” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Położenie katolików w Rosji, zwłaszcza od 1825 roku gdy na tron cesarski wstąpił Mikołaj I, było niezmiernie ciężkie. W 1844 roku na olbrzymim obszarze imperium było tylko czterech biskupów, a wśród nich jedynym or­dynariuszem był Piwnicki, biskup łucki, dogorywający starzec. „Trzej inni, jako zwykli sufragani, w gruncie rze­czy nie posiadali żadnej istotnej władzy… Zresztą… byli to ludzie słabi i wiekowi… Kościół miałby do wyboru al­ternatywę: albo zginąć przez zdradę niegodnych bisku­pów… lub… z wyczerpania wobec braku biskupów. Aby uniknąć zagłady najroztropniejszą rzeczą było, jak się zdawało, zyskiwać na czasie… Zwłoki można było użyć na wynalezienie… księży, którzy by się cofnęli z błędnej dro­gi i zdecydowali się pozostać wiernymi. Pierwszym z nich był… Hołowiński…” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

Kim był ksiądz Ignacy Hołowiński, na którego liczył Rzym? Młody magister teologii pochodził z Wołynia. Wy­płynął jako kanonik katedry żytomierskiej. Był niezwykle wykształcony, pisał wierszem i prozą, tłumaczył Szekspi­ra. Grzeczny i układny w stosunkach z władzami, trzy­mał się z dala od polityki. Generał gubernator kijowski, Bibikow, obdarzał go swymi względami i z jego polecenia Hołowiński został mianowany w 1842 roku rektorem Aka­demii Duchownej, która właśnie tego roku została prze­niesiona z Wilna do Petersburga. Nawet cesarz zwrócił uwagę na Hołowińskiego. Pisał do Paskiewicza w 1845 roku: „Byłem pozawczoraj w rzymskokatolickiej Akade­mii Duchownej, doskonale zorganizowanej; rektor jest świetny”.

Usłużny wobec rządu cesarskiego Hołowiński, tam gdzie wchodziły w grę zarządzenia mogące szkodzić Ko­ściołowi, nie milczał, ale przekazywał ostrzeżenia do Wa­tykanu. On także podsuwał Rzymowi nazwiska godnych kandydatów na wakujące biskupstwa.

Pomimo bowiem stanowiska Mikołaja, któremu wrogie było wszystko, co polskie i co katolickie, stawało się rze­czą oczywistą, że do stworzenia jakiegoś modus vivendi między Stolicą Apostolską a Rosją dojść musi. W grud­niu 1845 roku cesarz udał się do Rzymu i został przy­jęty przez Grzegorza XVI, Następstwem tego spotkania były rozmowy, które ze strony rosyjskiej prowadzili Butieniew i kanclerz Nesselrode (stryj pani Kalergis). Nie byli to najlepsi rozmówcy. „Nesselrode — jak pisze ksiądz Boudou — nie mógł się znać na sprawach, o których per­traktował, gdyż w łonie rodziny widział…, jak… sąsiadowały ze sobą cztery, a nawet pięć wyznań religijnych: a więc katolicyzm w osobie jego ojca… judaizm, a następ­nie luteranizm w osobie jego matki, prawosławie u żony i dzieci, sam zaś uważał siebie za anglikanina.” Potem Mi­kołaj przysłał na rozmowy Błudowa. Gdy Błudow przy­był do Rzymu, nie żył już papież Grzegorz. Jego następca Pius IX przyjął posła z „właściwą sobie czarującą słody­czą”. Błudow przywiózł z Rosji ze sobą księcia Wołkońskiego oraz pracującego w osobistej kancelarii cesarza prawnika, Romualda Hubego, który był „Polakiem i ka­tolikiem, a brat jego był jednym z założycieli Zgromadzenia OO. Zmartwychwstańców” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

Celem rozmów miał być układ między Stolicą Apostol­ską a Rosją dotyczący spraw Kościoła na obszarze impe­rium z wyłączeniem Królestwa. Układ taki został pod­pisany 3 sierpnia 1847 roku. Ustalał on, że na terenie ce­sarstwa znajdować się będzie jedna metropolia katolic­ka — arcybiskupstwo mohylewskie oraz sześć diecezji: wileńska, telszewska (żmudzka), mińska, łucko-żytomierska, kamieniecka i nowo stworzona — chersońska.

W chwili podpisywania układu był już przy życiu tyl­ko jeden jedyny biskup: Kazimierz Dmochowski, sufra- gan kurlandzki. Dmochowski został obecnie arcybiskupem- -metropolitą, a przy nim prekonizowano w roli koadiu­tora cum iure succesionis Hołowińskiego. Borowski zo­stał biskupem łucko-żytomierskim, Wołończewski — bi­skupem żmudzkim, Żyliński — biskupem wileńskim i Wojt­kiewicz — mińskim. Byli oni kandydatami poleconymi Rzymowi przez Hołowińskiego.

Zdawać się mogło, że trudności, w jakich znajdował się Kościół w Rosji, zostały usunięte. Tak jednak nie by­ło. Mikołaj „nie spieszył się z ratyfikacją układu… Ce­sarz… żałował już swego odruchu dobrej woli” (A. Bou­dou Stolica Święta a Rosja), a papież przemawiając 17 grudnia 1847 r. powiedział, że „zadowolić się musimy tylko mocną nadzieją”.

„Przybywszy do Petersburga — pisze w swych Pamięt­nikach Feliński — ks. Hołowiński potrafił wkrótce pozy­skać zupełne zaufanie ówczesnego dyrektora wyznań, Skrypicyna, i znalazł się w możności urządzić Akademię Duchowną, według zawczasu już obmyślonego planu. Od tej chwili rozpoczyna się owa zagadkowa działalność Ho­łowińskiego, co przez długie lata czyniła zeń tajemni­czego sfinksa, o którym najsprzeczniejsze krążyły zda­nia… Szczupła tylko liczba dawnych przyjaciół… wierzy­ła w czystość jego chęci… Młodzież akademicka… prze­czuła w nim natychmiast prawdziwego sługę Bożego, któ- rego głównym bodźcem była miłość Kościoła… Hołowiń- ski założył sobie dwa główne cele: wychować zastęp kapłanów ożywionych prawdziwym kościelnym duchem… i obsadzić wszystkie ważniejsze posady duchowne… ludź­mi szczerej katolickiej wiary… Co do młodzieży wiedział dobrze znając polską naturę, że główne niebezpieczeń­stwo groziło jej nie ze strony schizmy…, lecz ze strony ponęt światowych i patriotycznej egzaltacji…”

W końcu 1848 roku nowo mianowani biskupi zostali konsekrowani… Położenie Hołowińskiego umocniło się z jednej strony, z drugiej wszakże stało się jeszcze trud­niejszym… Zbliżała się chwila stanowczej próby dla Hołowińskiego…” W styczniu 1851 roku umarł arcybiskup Dmochowski.


 

Zaledwie metropolita zamknął oczy, Hołowiński wszedł w swe obowiązki koadiutora. Nie wydał pozostałych po zmarłym arcybiskupie papierów władzom, póki sam ich nie zbadał, po czym, bez zwłoki, wystąpił do Rzymu o paliusz arcybiskupi dla siebie, zaś Pius natychmiast speł­nił jego prośbę. Wywołało to gniew Mikołaja.

„Hołowiński od dawna już odczuwał wyraźne zmniej­szanie się względów, jakimi cieszył się początkowo u ce­sarza… Wiedział…, że gdyby rząd miał na nowo wybie­rać arcybiskupa, jego kandydatura nie byłaby chętnie wi­dzianą…” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja). Przysłany paliusz długo czekał, aż zostanie wręczony Hołowińskie- mu. Jednak Mikołaj nie chciał otwartej wojny z Rzy­mem. 23 października 1851 roku nowy arcybiskup został przyjęty przez cesarza. Wśród grzecznych słów padło z ust Mikołaja:

„Czego zażądam w przyszłości, winno być dokonane dosłownie.

Hołowiński odpowiedział:

—   Uczynię to wszystko, co winien uczynić wierny pod­dany, a zarazem syn Kościoła katolickiego.

—    Jesteś pan głową swego Kościoła — rzekł cesarz — jak ja jestem głową mojego cesarstwa.

—   W naszym Kościele — odpowiedział arcybiskup — jest tylko jedna widzialna głowa Kościoła, a nią jest pa­pież rzymski” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

„Arcybiskup dostrzegł dużą zmianę w cesarzu; uderzał w nim przede wszystkim wielki wzrost pychy i zarozu­miałości: oto bowiem przeszło już dwadzieścia piąć lat, jak rządził, grając rolę najpotężniejszego obrońcy porząd­ku w Europie, zwalczającego rewolucję, którą widział wszędzie… Zaledwie Hołowiński poruszył sprawę konkor­datu, gdy cesarz urwał rozmowę i natychmiast skierował ją na inne tory. To samo miało miejsce przy każdej pró­bie ze strony arcybiskupa poruszenia innych bolączek Kościoła; cesarz zadawalniał się zapewnieniem, iż uwa­ża się za obrońcę Kościoła…” — pisze dalej A. Boudou.

Nie musiała to być dla Hołowińskiego łatwa rozmowa! Żona kanclerza Nesselrodego pisała niedawno do swego syna: „cesarz jest czasami wprost straszny, tak dalece wyraz jego twarzy jest okrutny. Postanowienia jego są błyskawiczne… Z prawdziwą trwogą myśli się o przyszło­ści widząc, jak cesarz z dnia na dzień staje się bardziej ostrym i samowolnym…”

W tej rozmowie Mikołaj powiedział: „Jestem tego naj­zupełniej pewny, że Rzym doskonale jest powiadomiony

o   wszystkim, co się u mnie dzieje… Proszę starannie czu­wać i zbadać dokładnie, kto to pełni rolę denuncjatorów… Jeżeli ekscelencja wpadnie na najmniejsze podejrzenie, proszę… wskazać mi osobiście ową osobę” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

„Arcybiskup we wszystkim trzymał się przepisów, prócz jednego punktu: porozumiewania się z Rzymem… Rozu­miał dobrze, na co się narażał… Jest to cud Boskiej Opatrzności — (zanotował Hołowiński, gdy po roku wę­drówki dotarł do niego list papieski zawierający papie­skie brewe z dnia 1 grudnia 1851 roku — uwaga mo­ja — J. D.) — iż list ten uniknął rąk nieprzyjaciół, w razie przejęcia go bowiem tegoż samego dnia byłbym porwa­ny i wywieziony w głąb Rosji, gdyż na samym początku listu jest mowa o tym, iż powiadomiłem Stolicę Apo­stolską… o rozgraniczeniu diecezji…” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

 

W jakiś czas potem pisał Boudou do papieża: „Gdy­bym nawet został wywieziony… Stolica Apostolska nie powinna się tym przejmować… dla dobra Kościoła w tym kraju… jest rzeczą wprost niezbędną, by przynajmniej je­den z biskupów złożył swe życie w ofierze../’

Hołowiński, chociaż był metropolitą mohylewskim, ze względu na Akademię, a także inne sprawy, przebywał stale w Petersburgu. W Rosji istniało tak zwane Kole­gium Katolickie — organ całkiem niekanoniczny, jednak milcząco znoszony przez Watykan — któremu arcybiskup przewodniczył. To Kolegium, w którym decydującą rolę odgrywał prokurator rządowy, mogło wydać pod nieobec­ność metropolity zarządzenie, wobec którego odmowa wy­konania — z rozkazu Mikołaja — równała się odmowie wykonania zarządzenia państwowego. „Jedyny praktyczny środek zaradzenia złemu — pisze w Pamiętnikach Feliński — jest ustawiczna obecność i niezmęczona czuj­ność, by nie dopuścić złemu zapanować… Tego systemu trzymał się Hołowiński nie opuszczając ani jednego po­siedzenia…”

„Był to człowiek niezwykłej pracowitości. Wstawał o czwartej, o piątej odprawiał Mszę św. i potem zajęty był bez przerwy aż do godziny dziewiątej wieczorem, a póź­niej często pracował… W towarzystwach za to nie bywał zupełnie… U siebie, prócz duchownych, przyjmował tylko kilku poważnych literatów i uczonych. Jedyny wyjątek stanowiła pani Stanzani… wysoko wykształcona dama. U niej bywał niekiedy wieczorami… ona bowiem była pośrednikiem między nim a Rzymem…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Pani Stanzani z domu Dziekońska była, jak pamiętamy, opiekunką siostry Felińskiego, Wiktorii. Szczęsny w swo­im czasie pertraktował z nią w sprawie zabrania siostry do Wojutyna, do matki — więc musieli się znać dobrze.

Tof że Feliński wiedział, jakie sprawy łączą starą hrabi­nę z arcybiskupem, nasuwa przypuszczenie, iż był dopu­szczony do wielu tajemnic. Staje się to tym prawdopodob­niejsze, jeżeli się zauważy sympatię i zaufanie, jakie Ho­łowiński od pierwszej niemal chwili przybycia Felińskie­go do Petersburga mu okazuje. W czasie świąt Bożego Narodzenia 1854 roku podczas wigilii urządzanej dla kle­ryków, Hołowiński podszedł z opłatkiem do Szczęsnego

i      powiedział: „Cóż ty, mój staruchu? Kontent jestem z cie­bie” a potem dodał: „Lubię ciebie!” (z listu do matki, styczeń 1855 roku). Aby biskup Borowski nie miał argu­mentu do zabrania Felińskiego z Petersburga — gdyż Fe­liński należał do diecezji łucko-żytomierskiej — Hoło­wiński przydzielił go jako diakona do parafii św. Kata­rzyny, skłaniając jednocześnie do intensywnego studio­wania teologii.

W latach 1853—1855 toczy się wojna krymska. 2 lipca 1853 roku Mikołaj, „żandarm Europy”, pod pretekstem, że Turcja nie chce udzielić duchowieństwu prawosław­nemu pierwszeństwa w opiece nad chrześcijańskimi pa­miątkami Ziemi Świętej, uderzył na Turcję. Ale w obro­nie Turcji powstała koalicja angielsko-francusko-austriac- ka. Obie strony nie były przygotowane do wojny, toteż działania wojenne, mimo ogromnej przewagi aliantów, by­ły długie i krwawe. Żołnierz rosyjski bił się znakomicie, ale zawiedli dowódcy i organizacja armii.

2 marca 1855 roku, „w dość niejasnych okoliczno­ściach”, (L. Bazylow Historia Rosji) umarł Mikołaj I. „Nie możemy ochłonąć z głębokiego wrażenia — pisał Feliński do matki w lutym 1855 roku — jakie zrobiła na wszystkich niespodziewana śmierć cesarza. Wskutek prze­ziębienia dostał grypy, który zaniedbany rzucił się na płuca i w przeciągu dwóch dni do grobu wprowadził… Dziś w kaplicy czytaliśmy uroczyście manifest panujące­go obecnie Aleksandra II…”

Aleksander II miał opinię liberała. Szybko zakończył wojnę i zajął się sprawami wewnętrznymi kraju. Oczeki­wano po nim wiele.

Aleksander, obejmując tron, miał lat trzydzieści sie­dem. „Wzrostem podobny do ojca nie posiadał ani jego imponującej postawy, ani rzucającego postrach wzroku. Miłe obejście, słodycz sentymentalna, dobroć aż do sła­bości i niezdecydowania, stanowiły jego główne cechy… Czadajew powiedział o nowym carze: «Czyż można się czegoś spodziewać po człowieku, który ma takie oczy?»” (A. Boudou Stolica Święta a Rosja).

Rosja i Królestwo oczekiwały jednak reform, zwłaszcza że pierwszą z zapowiedzianych — które jak mówił sam Aleksander miały „zadziwić Europę” — było zniesienie poddaństwa. Także Hołowiński oczekiwał, że nowy car podtrzyma coraz bardziej chwiejący się układ z Kościo­łem. Czekał niecierpliwie, zwłaszcza że jego zdrowie na skutek przepracowania i ciągłego napięcia zaczęło się psuć. Rak żołądka niszczył organizm zaledwie czterdzie- stoośmioletniego arcybiskupa. Nie przerywał jednak ani na chwilę swej działalności.

We wrześniu 1855 roku Feliński pisał do matki: „Wkrót­ce może będę miał coś ważnego do doniesienia tyczące­go się mojej osoby… może, iż mnie wcześniej, niż się spo­dziewałem, wyświęcą na kapłana…”

Czując zbliżającą się śmierć Hołowiński zawiadomił Fe­lińskiego, że chce go natychmiast wyświęcić. Dokonało się to 8 września. „Do święceń kazał mi się przygoto­wać na święto Narodzenia Matki Bożej, i chociaż w ten dzień bardzo już był osłabiony, wyświęcił mnie jednak na rannej mszy swej w akademickiej kaplicy i tegoż dnia zległ do łóżka, aby nie powstać więcej. Była to ostatnia jego msza w życiu, a ja byłem ostatnim wyświęconym przezeń kapłanem…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Hołowiński umarł 13 października 1855 roku. Prawo­sławny profesor Nikitienko zapisał w swoim dzienniku: „Udałem się do Akademii Katolickiej. Tam nowy smu­tek. Metropolita Hołowiński umarł… Łączyła nas w cią­gu czternastu lat ścisła przyjaźń i wzajemny głęboki sza­cunek. Był to jeden z najbardziej szlachetnych i najbar­dziej wykształconych umysłów Rosji… Młodzież Akademii wydała się szczerze wzruszoną. «Panowie — rzekłem do nich — w zmarłym straciliście prawdziwego pasterza i prawdziwego ojca, społeczeństwo — człowieka prawego umysłu i uczuć, a ja — przyjaciela»”.

Feliński zaś w Pamiętnikach: „Przedwczesny i do ostat­niej chwili nieprzewidywany zgon Hołowińskiego zadał cios bolesny nie tylko memu sercu, lecz i najdroższym mym kapłańskim nadziejom: łatwo bowiem przewidzieć było można, iż następca jego nie wesprze zamiarów na­szych tak skutecznie, jak ten wielki sługa Boży. Z roz­dartym sercem i pod wpływem złowieszczych przeczuć szedłem do Akademii dla oddania ostatniej posługi uko­chanemu zwierzchnikowi… Przechodząc most na Newie około cesarskiego pałacu, usłyszałem jakby głos we­wnętrzny przemawiający do mnie w duszy w ten sam dla zmysłów niepojęty sposób, jak w czasie pierwszych re­kolekcji: «Teraz twój czas nadchodzi». Jednocześnie w umyśle rodzi się pojęcie, że słowa te znaczą, iż powi­nienem prowadzić dalej rozpoczęte przez Hołowińskiego dzieło… Gdy głos ten odezwał się w duszy, wnet odpar­łem jakby przerażony: jakże ja, niedołężny karzeł, za­stąpić zdołam tego olbrzyma? Lecz wnet wstyd mnie o- garnął, poczułem bowiem, iż tu nie pokora, lecz mało­duszność przemawia. Wszak przez Chrystusowego mini­stra nie ludzka, ale Boża moc działa, cała zaś zasługa narzędzia na jego powolności zależy… Oddałem się prze­to bezwarunkowo do Pańskiego rozporządzenia, prosząc, by umacniać tylko i oświecać raczył, a uczynię wszyst­ko, czego ode mnie zażąda, chociażby z motyką na słoń­ce porwać mi się kazał…”

 

  1. ŁUBIEŃSKI

Jeszcze za życia Hołowińskiego przybył do Petersburga ksiądz Konstanty Łubieński. „Bardzo jeszcze młody, bo trzydziestu lat nie mający, bystrego i niezmiernie ruchli­wego umysłu, gorliwy i całym sercem do Stolicy Apostol­skiej przywiązany, dostatecznie obeznany z teologią, po świecku zaś wykształcony nierównie wyżej niż wszyscy petersburscy księża, Łubieński nie mógł nie podobać się arcybiskupowi; toteż zbliżyli się niebawem do tyła, że Hołowiński nie tylko przyjął jego kapłańskie usługi, lecz zwierzył mu się nadto ze swych planów i trudności pod względem odrodzenia duchowieństwa w Rosji” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Konstanty Łubieński był księdzem archidiecezji war­szawskiej. Został wyświęcony już w 1849 roku przez swe­go stryja biskupa-sufragana krakowsko-kaliskiego, Toma­sza Łubieńskiego. W 1850 roku ojciec Konstantego został zesłany na trzy lata do Kurska. Za zgodą władz Łubień­ski udał się razem z ojcem na zesłanie. W 1853 roku oj­ciec Łubieńskiego uzyskał zwolnienie i syn, wracając z nim do Warszawy, zatrzymał się w Petersburgu. Tu — jak widzieliśmy — spotkał się z sympatią, przyjaźnią i uznaniem Hołowińskiego.

Hołowiński powierzył Łubieńskiemu obowiązki spowied­nika alumnów studiujących w Akademii oraz przydzielił go, jako dodatkowego wikarego, do parafii św. Katarzyny. Parafia św. Katarzyny — jedna z dwóch parafii katolic­kich w Petersburgu (w jej podziemiach spoczywały zwło­ki króla Stanisława Augusta Poniatowskiego) — znajdo­wała się pod zarządem dominikanów, sprowadzonych na miejsce wygnanych w swoim czasie jezuitów. Dominika­nie nie dawali sobie rady z dużą, bo liczącą ponad trzy­dzieści tysięcy wiernych, parafią skupiającą ludzi różnych narodowości mieszkających w Petersburgu. Prowadzona przez nich szkoła stała na niskim poziomie. „Mieli wpraw­dzie kaznodziei dla każdej narodowości, ale kiedy u jezu­itów byli rodowici Włosi, Francuzi, Niemcy… u dominika­nów w każdym języku mówili Polacy../1 (Z. Sz. Feliński Pamiętniki). Po usunięciu przez władze przeora o. Józe­fowicza za to, że na żądanie Rzymu dostarczył wiadomo­ści o śladach męczeństwa, jakie nosiło na sobie ciało Andrzeja Boboli, przeorem został o. Staniewski, a jego zastępcą o. Stacewicz, obaj „duszą i ciałem oddani rządo­wi”, pisze Feliński w Pamiętnikach.

Druga parafia petersburska — parafia św. Stanisława — była mała i uboga. Znajdowała się pod zarządem trzech zniedołężniałych już ze starości pijarów.

Łubieński, przydzielony do parafii św. Katarzyny, miał tam głosić kazania po francusku. Mówił biegle po fran­cusku, może nawet lepiej niż po polsku, posiadał także prawdziwy talent mówcy. „Kościół zawsze na jego kaza­niach był pełny — pisze dalej Feliński. — Niebawem nie tylko rodowici Francuzi, lecz i ci wszyscy, co mówili po francusku, tj. całe wyższe towarzystwo katolickie w Pe­tersburgu zgromadziło się około jego konfesjonału, z cze­go on korzystając, począł urządzać różne ćwiczenia du­chowe, z naukami, jak rekolekcje, nabożeństwa majowe, a także miłosierne i pobożne stowarzyszenia, jak św. Win­centego dla wspierania ubogich, opatrywania biednych kościołów ustawicznej adoracji, a że osoby należące do tych zgromadzeń po większej części zajmowały wysokie stanowiska w hierarchii społecznej, rząd przeto nie prze­szkadzał tej działalności, zwłaszcza że i sam ks. Łubień­ski był spokrewniony przez Potockich z najznakomitszymi rodzinami rosyjskimi jak Naryszkinych, Szuwaliwych i Bobryńskich.”

Nie to jednak było najważniejszą sprawą, dla której metropolita posłał do św. Katarzyny Łubieńskiego.

Łubieński był człowiekiem wspaniałych inicjatyw i zna­komitych pomysłów, nie miał jednak ani dość silnej woli, ani cierpliwości, by ich realizację doprowadzić do koń­ca. Posiadał dużo zapału, ale żadnej wytrwałości. Jednym z jego pomysłów był projekt założenia przy parafii zgro­madzenia księży świeckich, związanych ślubami, które stałoby się ośrodkiem wychowującym gorliwe i odpo­wiednio przygotowane intelektualnie duchowieństwo, ja­kiego tak bardzo potrzeba było dziełu Hołowińskiego. Metropolita zapalił się do tego pomysłu i upoważnił Łu­bieńskiego, aby zaczął — oczywiście tajnie — gromadzić wokół siebie i parafii św. Katarzyny jednostki spełniające te warunki. W dalszym programie należący do zgroma­dzenia księża mieli zastąpić coraz mniej licznych, i nie odpowiadających należytemu poziomowi, dominikanów.

Pomiędzy Łubieńskim i Felińskim zawiązała się gorąca przyjaźń. Feliński był o parę lat starszy wiekiem, Łu­bieński — kapłaństwem. Łubieński założywszy zgromadze­nie, ściągnął do niego, jako pierwszego, Felińskiego. W ten sposób obaj znaleźli się w parafii św. Katarzyny. Szczęsny pomagał w obsłudze kościoła, a poza tym uczył w szkole prowadzonej przez dominikanów. „W nowe obo­wiązki wszedłem zaraz po przeniesieniu się — pisał do matki w październiku 1855 roku — daję języka łaciń­skiego w pięciu klasach w szkole tutejszej i nauki reli- gii po francusku panienkom w pensji, także staraniem i kosztem XX. Dominikanów dla katolickich dziewczynek założonej. Lekcje zajmują mi siedemnaście godzin na ty­dzień, a drugie tyle może przygotowanie się na nie, zo­staje mi przeto dość czasu na czytanie. Wprawdzie msza św. i pacierze kapłańskie i inne nabożeństwa zajmują także wiele czasu, ale jest to podobno najlepsza nauka dla kapłana i żadna książka nie oświeci go tyle, ile go­rąca i pokorna modlitwa; a szczególnie żadna książka nie da tyle siły do pełnienia swoich obowiązków… Ks. Łu­bieński wyjechał na kilka tygodni do Warszawy, a oka­zywał mi ciągle najserdeczniejszą przychylność — inte­resował się nie tylko duchownymi, ale i doczesnymi po­trzebami… Tu pensji brać nie będę, ale dostarczają mi wszystkiego, czego potrzebuję…”

Felińskiego pieniądze nigdy się nie trzymały, ale też na to czy je ma, czy nie ma nie zwracał uwagi. Prowa­dził życie bardzo skromne, a w kieszeni miał zawsze pu­stki.

 

 

 

Łubieński, rzuciwszy inicjatywę zgromadzenia, już się nim wiele nie interesował. Ruszył ku nowym pomysłom. Toteż zgromadzenie przestało istnieć po śmierci Hołowiń­skiego, który je popierał i wiązał z nim wielkie nadzieje. Smutne przewidywania Felińskiego sprawdziły się.

Jeszcze Hołowiński nie zamknął oczu, gdy już zaczęły się zabiegi o to, kto będzie jego następcą. Według Fe­lińskiego istniały dwa stronnictwa, jedno złożone z domi­nikanów: Stacewicza, Staniewskiego i ks. Jakóbielskiego, które popierało kandydaturę biskupa wileńskiego Wacła­wa Żylińskiego; drugie założone przez księży Bagińskiego i Iwaszkiewicza, które pragnęło widzieć jako metropoli­tę księdza Antoniego Fijałkowskiego. Przyjaciołom bi­skupa wileńskiego udało się w przeddzień śmierci Hoło­wińskiego podsunąć mu do podpisania prośbę do cesa­rza o mianowanie Żylińskiego jego następcą. Natomiast przyjaciele księdza Fijałkowskiego sprawili, że ten ogól­nie nielubiany, kłótliwy, sześćdziesięcioletni prałat został po śmierci metropolity wybrany wikariuszem kapitulnym metropolii.

Feliński — jak pamiętamy — surowo oceniał o. Stace­wicza i o. Staniewskiego, a wiedząc, że mają wielki wpływ na biskupa Żylińskiego, obawiał się trochę tej kandydatury. O Żylińskim napisał później w Pamiętni­kach, że „miał wiele dobrych przymiotów i był człowie­kiem dobrej woli, ale nie był to umysł wyższy, a co naj­ważniejsze, brakowało mu ducha kościelnego. Wierzył on po katolicku i był przywiązany do swej wiary, cieszył się z każdego powodzenia Kościoła i rad by się do tego triumfu przyczynić, ale triumf ten pojmował po ludzku i za pomocą ludzkich tylko środków, bo dążyć do niego umiał: tajemnica krzyża była dlań zakryta i stąd ofiarę bez materialnych rezultatów za błąd poczytywał. Nie poj­mował tego, że tam, gdzie obowiązek jest jasny, trzeba raczej dać się złamać niż ustąpić; on opierał się, póki miał nadzieję zwycięstwa; skoro zaś przychodził do prze­konania, że dłuższy opór na nic się nie przyda… wolał ugiąć się…”

Żyliński znalazł mocniejsze poparcie w Petersburgu, a także i w Rzymie. 26 marca 1856 roku Pius IX ratyfiko­wał jego wybór na metropolitę. Równocześnie został za­twierdzony na stanowisku arcybiskupa-metropolity war­szawskiego (stanowisko to, od czasu śmierci arcybiskupa Choromańskiego było nie obsadzone przez dziewiętnaście lat). Osiemdziesięcioletni Antoni Melchior Fijałkowski nie miał nic wspólnego z Antonim Fijałkowskim, kontrkandy­datem Żylińskiego, powołanym później na stanowisko su- fragana kamienieckiego. Żyliński uczynił o. Staniewskiego swoim sufraganem, a Jakóbielskiego — rektorem Akade­mii. „Od tej chwili — stwierdza ze smutkiem Feliński w Pamiętnikach — wszelka wyższa idea w zarządzie kościel­nym w Petersburgu upada, a intrygi i walki osobiste wchodzą na porządek dzienny.”

W sierpniu 1856 roku odbywała się w Moskwie koro­nacja Aleksandra. „Była to jedna z tych wyjątkowych chwil — pisze Boudou — gdy rząd rosyjski nie mógł zamknąć granic do Rosji przed poselstwem papieskim…” Pius IX postanowił wysłać do Rosji arcybiskupa Flavio Chigi. Misja arcybiskupa Chigi nie była udana — nic osiągnąć nie potrafił, przekonał się przy tym, że stano­wisko Aleksandra w sprawach katolickich niewiele od­biega od stanowiska jego ojca.

Arcybiskup Chigi, po uroczystościach koronacyjnych, przyjechał do Petersburga i wtedy — jak pisze Feliński w Pamiętnikach: „Ks. Łubieński stał się prawie nieodstęp­nym jego towarzyszem i pozyskał całkiem jego zaufa­nie”. „Chigi — pisze Boudou — wybrał go (Łubieńskie­go — moja uwaga — J. D.) na poufnego korespondenta Stolicy Apostolskiej; było to wielce zaszczytne zadanie, lecz zarazem wielce niebezpieczne i drażliwe… Przy wro­dzonej wrażliwości Łubieńskiego utrzymanie się w ra­mach umiarkowania było rzeczą niesłychanie trudną…”

Chigi widział się także kilka razy z Felińskim, ale jak się zdaje, nie zwrócił na niego większej uwagi: skrom­ność i pokora młodego księdza sprawiały, że dopiero dłuż­sza obserwacja pozwalała odkryć w nim niezwykłe cechy, które tak zachwyciły Hołowińskiego. „Zdawać się mo­gło — pisze Boudou — że wraz ze świętym namaszcze­niem ów wielki arcybiskup przekazał temu młodemu kap­łanowi cząstkę swej wielkiej duszy.” Znany bankier pe­tersburski, katolik, Józef Pierling pisał w 1857 roku do swego stryja jezuity w Rzymie: „Przez te dwa lata, któ­re spędził w naszej parafii, potrafił pozyskać zaufanie i szacunek wszystkich tutejszych katolików. Pełen god­ności, skromności, roztropności, a przy tym bardzo pra­cowity i wykształcony, posiada wszelkie zalety dobrego, a raczej doskonałego, kapłana; nie mamy lepszego odeń”.

Na Felińskim spotkanie z Chigim sprawiło większe wra­żenie. Pisał do matki w październiku 1856 roku: „My tu mieliśmy wielkie i rzadkie szczęście: pobyt nuncjusza, który do dwóch tygodni tu zabawił i co dzień miewał u nas mszę św.„. Ks. Łubieński nie odstępował go pra­wie na chwilę i bardzo się pokochali; dzięki jemu miałem także szczęście kilka razy się z nim spotkać…, a raz na­wet… do mnie zaszedł na chwilę i we własnej chacie udzielił błogosławieństwa swego…”

„Podczas pobytu nuncjusza — pisze Feliński w Pamięt­nikach — ks. Łubieński doprowadził do skutku ideą, któ­rą od dawna miał już w głowie… mówię o założeniu Zgro­madzenia Rodziny Maryi.”

Wszystkie nowicjaty zakonne w cesarstwie były zam­knięte, zakony zaś skazane na wymarcie. A przecież kan­dydatów, a zwłaszcza kandydatek, nie brakło. Przy kon­fesjonale księdza Łubieńskiego były trzy kandydatki: Ma­ria Mann, konwertytka z protestantyzmu, osoba zamożna i wykształcona; Zofia Horoszewska, guwernantka, oraz Katarzyna Szymańska, prosta, ale bardzo pobożna kobieta.

 

Ksiądz Łubieński związał te trzy kobiety w nieoficjal­ny zakonr a arcybiskup Chigi udzielił im swego błogosła­wieństwa. Nowe zgromadzenie miało charakter kontem­placyjny, a równocześnie opiekowało się ono kilkoma po­zbawionymi opieki katolickimi sierotami.

Ale Łubieński, ledwo rzucił podwaliny pod tę inicjaty­wę, dał się porwać nowej. Tym razem padł ofiarą oszu­stwa. Niejaki Arseniew, adwokat spotkany w jednym z arystokratycznych salonów petersburskich, powiedział Łubieńskiemu, że cesarz projektuje stworzenie komisji, która by opracowała projekty wychowania w poszcze­gólnych prowincjach cesarstwa z uwzględnieniem miej­scowych potrzeb. Polacy mogliby w łonie tej komisji zy­skać niejeden z wysuwanych przez siebie postulatów. Trzeba było jednak zdobyć na ten cel znaczne środki ma­terialne. Łubieński, zapaliwszy się do tego pomysłu, prze­kazał Felińskiemu sprawy Zgromadzenia Rodziny Maryi oraz własnych, licznych penitentów u Św. Katarzyny i wy­jechał do Królestwa zdobywać pieniądze. Informacja o rzekomej komisji okazała się zwyczajną plotką, ale Łu­bieński „zabrawszy się do kraju ze swoim ruchliwym i przedsiębiorczym charakterem, znalazł tam tysiące inte­resów do załatwienia, tak że tygodnie i miesiące mijały, a on nie wracał do Petersburga” — pisze Feliński w Pa­miętnikach.

Na Felińskiego zwaliło się moc roboty. Jakóbielski po­zwolił mu być dodatkowym spowiednikiem alumnów Aka­demii. W kościele Sw. Katarzyny oblegali jego konfesjo­nał penitenci zarówno właśni, jak księdza Łubieńskiego. „Lecz największe trudności czekały mnie z Rodziną Ma­ryi” — wyznaje w Pamiętnikach.

Łubieński wyjeżdżając uprosił księżnę Golicynową, aby roztoczyła opiekę nad materialnymi potrzebami zgroma­dzenia. Ale księżna, która na skutek przejścia na katoli­cyzm poniosła wielkie majątkowe straty, sama pomocy udzielić nie mogła, a stan jej zdrowia uniemożliwiał jej przeprowadzenie kwesty. Dominikanie nie chcieli po­móc — nawet w formie pożyczki — i namawiali Feliń­skiego, aby rozwiązał zgromadzenie.

Jednak Feliński, który w odróżnieniu od Łubieńskiego, posiadał upór i wytrzymałość, nie chciał likwidować tak cennej — w jego przekonaniu — inicjatywy. Postanowił dołożyć wszelkich starań, aby zachować zgromadzenie. Spotkał się jednak z nowymi trudnościami. Maria Mann, dowiedziawszy się o grożących placówce kłopotach ma­terialnych, zrzekła się przełożeństwa, które jej nadał Łu­bieński, i opuściła zgromadzenie, mając zamiar udać się za granicę do należycie zorganizowanego klasztoru. Dwie pozostałe członkinie zgromadzenia nie posiadały dostatecz­nej energii i wiedzy, aby prowadzić zakład. „Snadź wszak Pan Bóg postanowił dać wzrost temu drobnemu ziarnu, gdyż Opatrzność Jego tak zrządziła, że niemal w chwili odjazdu przełożonej przybyła do Petersburga inna peni- tentka ks. Łubieńskiego, panna Florentyna Dymman, która czując także powołanie zakonne, spieniężyła w kraju otrzymaną po śmierci matki spuściznę i z tym kapitalikiem wróciła do Petersburga… Zaproponowałem jej, by… stanęła tymczasowo na czele… zakładu… Zgodziła się na moją propozycję i wnet objęła tymczasowy zarząd domu. Była to osoba niezmiernie praktyczna i energiczna, tak że od razu wprowadziła wzorowy ład i porządek../1 (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Opatrzność czuwała rzeczywiście nad placówką. Znala­zła się także opiekunka zakładu, która dostarczyła pierw­szej pomocy materialnej. Potem roztoczyła nad zakładem opiekę księżna Gagarinowa z domu Walewska. Dzięki tej opiece liczba sióstr wzrosła do czterech, a liczba sie­rot do kilkunastu. Gdy księżna Gagarinowa musiała wy­jechać za granicę, zastąpiła ją, jeszcze skuteczniej, Baro­nowa Meyendorff, żona prezesa rady ministrów, z pocho­dzenia Austriaczka.

Po przeszło półrocznej nieobecności wrócił do Peter­sburga ksiądz Łubieński. Nowy arcybiskup „był całkiem pod wpływem swych trzech głównych doradców: Sta- niewskiego, Jakóbielskiego i Stacewicza, którzy podaw­szy sobie ręce, żadnego innego wpływu nie dopuszczali. Umocnieni tak silną protekcją dominikanie otrzymali po­zwolenie sprowadzenia z prowincji kilku młodych zakon­ników do Petersburga, przez co pomoc świeckich księży stała się im całkiem niepotrzebna”, pisze w Pamiętnikach Feliński.

W tych warunkach zgromadzenie księży przestało osta­tecznie istnieć, a Łubieński przeniósł się do kościoła Mal­tańskiego, którego został kapelanem.

Powrót Łubieńskiego spowodowało rozbicie w stworzo­nym przez niego zgromadzeniu. Pierwotną ideą Łubień­skiego było utworzenie zgromadzenia o charakterze kon­templacyjnym. Ale w czasie nieobecności Łubieńskiego pod opieką Felińskiego siostry zajmowały się przede wszystkim działalnością czynną — pracą opiekuńczą. Obecnie dwie najstarsze: Katarzyna i Zofia zapragnęły, aby zgromadzenie powróciło do typu kontemplacyjnego. Natomiast siostra Florentyna oświadczyła, że wystąpi, je­śli reguła wykluczy pracę opiekuńczą. „Zaproponowałem ks. Łubieńskiemu, aby zabrał z przytułku obie aspirantki do życia kontemplacyjnego i pod swoją dyrekcją zawią­zał nowe zgromadzenie na zasadzie ułożonej reguły. Za­kład zaś istniejący ja przejmę pod swe duchowe prze­wodnictwo i pod opieką baronowej Meyendorff i zarzą­dem siostry Florentyny dalej prowadzić będę w tymże co i dotąd duchu. Ks. Łubieński zgodził się na ten plan… Zapewniwszy się o opiece baronowej Meyendorff, skłoni­łem ją (s, Florentynę — uwaga moja — J. D.) do objęcia obszerniejszego mieszkania, gdzie by więcej można po­mieścić sierot, i przeniósłszy tam zakład napisałem do Rodany Maryi regułę odpowiednią do obecnego jej prze­znaczenia, żeby zaś powiększyć liczbę sióstr, napisałem do panien wizytek do Wilna, komunikując im regułę i pro­sząc, aby między aspirantkami, których nie mogą przyjąć, wyszukiwały takie, co by do nowego zgromadzenia wstą­pić chciały, a my je chętnie przyjmiemy. Wskutek tej odezwy przybyło nam rzeczywiście kilka aspirantek…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Od chwili roztoczenia opieki nad nowym zgromadze­niem troska o nie i o sierociniec (a wkrótce także o przy­tułek dla starców) znalazła się na pierwszym miejscu w myślach Felińskiego. Jak pamiętamy, jego matka zajmo­wała się ubogimi z wielką gorliwością. Szczęsny miał więc „społecznikostwo” we krwi. Jego pobożność szukała zaw­sze wyrazu w służbie człowiekowi. Przez całe życie spie­szył jeśli już nie pomocą materialną, bo na to nigdy go nie było stać, to przynajmniej radą rodzeństwu a także jego dzieciom, kuzynom, przyjaciołom i znajomym. Sam bez grosza, gdy tylko coś miał, pożyczał chętnie innym. Pogłębiał pobożność, zdobywał wiedzę, ale nie potrafiłby się w nich zamknąć. Wychowany w licznej i prawdziwie chrześcijańskiej rodzinie żył ideałami Przenajświętszej Ro­dziny — które kazały szukać świętości przez służenie lu­dziom. Tworząc regułę dla swego zgromadzenia nie naśla­dował wzorów z innych reguł, ale czerpał po prostu z Ewangelii. Dlatego odrzucił obowiązujące w tamtym cza­sie w zakonach podziały na chóry i oparcie bytu domu zakonnego na posagach sióstr. Żądał od sióstr prostoty, skromności i ubóstwa. Miały one pracować wychowaw­czo i oświatowo w szkołach i ochronkach; opiekuńczo w przytułkach i szpitalach; oraz miały tworzyć ośrodki, w których uczono by ludzi religii i świadomości narodowej. Rodzina Maryi nie była — oczywiście — w tamtym cza­sie zgromadzeniem habitowym. Wewnętrzna działalność zakonna pozostawała w ukryciu.

W niedługim czasie, pod energicznym kierownictwem s. Florentyny, uruchomione zostały: ochronka, szkoła, in­ternat dla dziewcząt, szwalnia, szpitalik oraz schronisko dla starców.

Pod koniec 1857 roku Feliński przeniósł się z powro­tem z parafii do Akademii. Jakóbielski, widząc, jakim uznaniem cieszy się Szczęsny wśród alumnów, uczynił go kapelanem uczącej się młodzieży. Ocaliło to Felińskie­go przed nowym wezwaniem biskupa Borowskiego, któ­ry chciał, aby ksiądz jego diecezji powrócił do Żyto­mierza.

W każdym liście Szczęsnego do matki znajdujemy ciep­łe wzmianki o Rodzinie Maryi. „Szwalnia nasza prospe­ruje — pisał — mamy już dwadzieścia kilka dziewcząt i fundusze ciągle się powiększają” (kwiecień 1857). „Prze­łożona naszego domu sióstr wraca już z zagranicy… Bę­dzie to dla mnie wielka ulga w zajęciach, teraz bowiem co dzień prawie po dwa razy tam bywam…” (paździer­nik 1857). „Biorę pióro, żeby się z tobą, Mamo droga, po­ciechą, jakimi ciągle Pan w służbie swojej świętej udzie­lać raczy, podzielić. Z dniem każdym coraz to jaśniej poj­muję wielkie dobrodziejstwo, jakiego tak niezasłużenie uczestnikiem się stałem, zostawszy kapłanem Chrystuso­wym… Pan tak miłosierny, iż lichą nawet służbę tak obfi­tymi łaskami wynagradza… A nie tylko pociechy we­wnętrzne, ale i w pracach zewnętrznych tak widoczne jest błogosławieństwo Pańskie, iż wydziwić się i wydzię- kować dostatecznie niepodobna… W Akademii klerycy szczerze się do Pana Boga garną, dziateczek biednych już w szkółce mamy dwadzieścia siedem miejscowych, nie licząc przychodzących, staruszek prawie drugie tyle w szpitalu i wszystkie Opatrzność żywi…” (luty 1858). „Im bliżej wakacje, tym mniej mam nadziei pojechania do was… Rzecz jest taka, że mamy tu dwa zakładziki mi­łosierne… Zostały mi powierzone… a że wszystko w nich oparte na poświęceniu i miłosierdziu, opuszczenie… upadkiem niemal grozi, tym bardziej że damy protektorki sa­me się na lato rozjeżdżają” (marzec 1858). „Zdecydowa­liśmy się kupić dom dla umieszczenia razem staruszek i dzieci… Mamy już do 80 biednych dziatek i staruszek razem, ale do ich dopatrywania i uczenia tylko cztery panny… Tu o pieniądze łatwiej wprawdzie jak o poświę­cenie…” (kwiecień 1858). „Poszedłem podzielić się opłat­kiem z dziećmi i staruszkami i zastałem tam trzy sio­strzyczki przybyłe z Wilna na miejsce dwóch, co były wystąpiły. Wielka to pociecha widzieć tak wyraźną opie­kę Opatrzności nad tym zakładem…” (grudzień 1858). „Już 21 000 rubli zebraliśmy na kupno domu, zdrowie tyl­ko przełożonej potrzebuje ratunku…” (maj 1859). „Prze­łożona powróciła… i przywiozła z Wilna pięć nowych aspirantek, a przynajmniej drugie tyle zostawiła w wiel­kim smutku, że zabrać ich nie mogła…” (listopad 1859).

 

 

 

Konieczność zakupienia domu dla Rodziny Maryi spo­wodowana była rozszerzaniem się działalności zgromadze­nia. Feliński znalazł na peryferiach miasta drewniany do- mek, który można było kupić za 10 tysięcy rubli. Suma wydawała się ogromna, ale zachęcona przez Felińskiego baronowa Meyendorff rozpoczęła kwestę ofiarowaniem na ten cel tysiąca rubli. Za jej przykładem poszły: księż­na Woroncow, baronowa Sztyglic, księżna Koczubejr Naryszkinowa i inne. Ani się obejrzano, gdy wpłynęło po­nad 43 tysiące rubli! Można było za to kupić nie domek drewniany , ale dom murowany.

Aby stworzyć małym dzieciom lepsze warunki wycho­wania, pomyślano także o kolonii letniej. Kolonia taka powstała w Iłukszcie, gdzie roztoczyła nad nią opiekę sio­stra hrabiego Zyberk-Plater, baronowa Ropp.

„Gdy strona faktyczna przedsięwzięcia tak szczęśliwie się rozwijała, podstawa jego legalna nie istniała jeszcze wcale, a tylko osobisty wpływ baronowej Meyendorff osłaniał nową instytucję… Zaczęliśmy od ułożenia usta­wy… Na czele miał stanąć komitet dam pod prezydencją głównej opiekunki… Zakład miał nosić nazwę «Katolic­kiego Przytułku»… Przy zakładzie zorganizowało się bra­ctwo opatrywania biednych kościołów… Należące do te­go bractwa damy zbierały się co czwartek z rana na mszę do kaplicy przytułku, po wysłuchaniu której zasia­dały na kilka godzin do szycia ornatów lub kościelnej bielizny…” — pisze w Pamiętnikach.

Zapowiadało się więc wszystko dobrze, zwłaszcza że minęła już także burza, o której za chwilę powiemy. Zda­wać by się mogło, że pomyślna i spokojna praca nad wychowaniem przyszłych kapłanów oraz troska o ubogie dzieci będzie już do końca zadaniem Felińskiego. Stanie się inaczej. Pojawi się bolesny krzyż — konieczny w ży­ciu chrześcijanina, którego Pan wybrał.

  1. OSTATNIE LATA W PETERSBURGU

Niewiele brakowało, aby Feliński za swą przyjaźń dla Łubieńskiego zapłacił wysoką cenę.

W liście Felińskiego do matki z maja 1859 roku czy­tamy: „O wysłaniu ks. Łubieńskiego na wikariusza do Charkowa wiadomość smutna już dojść musiała — smut­na nie dla niego osobiście, ale dla nas wszystkich, bo co dziś jednego, jutro każdego spotkać może. Ucierpiał za to, że miał odwagę przypomnieć śmiało obowiązki tym, co nigdy zapomnieć o nich nie powinni. Moje położenie nieco skompromitowane, ale dotąd niby spokojnie. Czy tak długo będzie, nie wiem. Ale zdałem się zupełnie na Opatrzność i pewny jestem, że to, co Pan zrządzi, będzie najlepsze. Nie tracę nawet nadziei, że to wszystko do­brem Kościoła będzie, bo rozbudzi uśpione umysły i do większej może żarliwości podnieci”.

O co chodziło?

Od lat trwał konflikt między zarządzeniem cara, który surowo pod karą wywózki zabronił duchownym rzymsko­katolickim udzielania spowiedzi i Komunii św. unitom, wcielonym przymusowo do cerkwi prawosławnej — a we­zwaniami Kościoła do katolickich kapłanów, by otacza­li opieką uciskanych unitów. Sprawa się na nowo zaogni­ła i uległy arcybiskup Żyliński wydał zarządzenie, zabra­niające księżom udzielania Sakramentów unitom.

Po swym długim pobycie w Królestwie Łubieński bar­dzo był łaskawie przyjęty i traktowany przez Żylińskie­go, co bardzo niepokoiło „rządzący triumwirat”.

Łubieński, dowiedziawszy się o wydanym przez metro politę zarządzeniu (nie wiedział tylko, że wysyłając za­rządzenie do dziekanów Żyliński dodał do niego kartecz­kę z „przyjacielską radą, aby dokument schowali pod sukno”), począł mu wymawiać wydanie rozporządzenia. Arcybiskup upierał się przy konieczności zarządzenia po­wołując się na radę Hubego. Mówił:

„— A co, widzisz, że i on utrzymuje, że trzeba wydać żądany okólnik. Co pomoże walczyć z siłą, która nas może w każdej chwili zdruzgotać?

Słysząc to ks. Łubieński upadł do nóg arcybiskupowi, prosząc go o kilka godzin zwłoki, co otrzymawszy przy­biegł do mnie, do Akademii i poczęliśmy wnet układać motywowany memoriał… wykazując zgubne podobnej u- ległości następstwa… Łubieński wrócił jeszcze raz do ar­cybiskupa, ale zastawszy u niego ks. Staniewskiego i Ja- kóbielskiego zostawił tylko memoriał… Zaledwie próg przekroczył, zazdrośni wpływów doradcy rzucili się na po­dany dokument… i… tak oburzyli arcybiskupa, iż rozka­zał lokajowi raz na zawsze nie przyjmować ani ks. Łu­bieńskiego, ani nikogo z jego rodziny… Radzili arcybi­skupowi, by go wydalił ze swojej diecezji…” — pisał w Pamiętnikach Feliński.

Łubieński — jak pamiętamy — został przez arcybisku­pa Chigi wybrany na korespondenta Stolicy Apostolskiej* Poza tym Chigi wyjeżdżając polecił jego specjalnej tro­sce i opiece sprawy unitów. Napisał więc o zarządzeniu Żylińskiego do Rzymu i na tej podstawie sekretarz stanu kardynał Antonelli udzielił arcybiskupowi nagany.

Żyliński od razu przypisał naganę „oczerniającym re­lacjom ks. Łubieńskiego i stąd niechęć ku niemu wzro­sła prawie na nienawiść”, zanotował w Pamiętnikach Fe­liński. Doradcy arcybiskupa postarali się o sprawdzenie podejrzenia, a przekonawszy się, że list z Rzymu został rzeczywiście wywołany informacją Łubieńskiego, donie­śli o tym władzom.

Łubieńskiemu groziła zsyłka na Sybir i niewątpliwie, •gdyby nie to, że był zbyt znany w salonach arystokracji petersburskiej, spadłaby na niego taka właśnie kara. O- graniczono się do wysłania go do Charkowa w roli wi­kariusza tamtejszego kościoła, „władza zaś świecka czu­wała nad tym, aby natychmiast tam wyjechał i nie zbo­czył nigdzie w drodze”, dodaje Feliński. Niełaska, jaka spadła na Łubieńskiego, sprawiła, że założone przez nie­go zgromadzenie rozpadło się, zanim zdołało się zorgani­zować.

„Po wydaleniu ks. Łubieńskiego przyszła kolej na wspól­ników jego zbrodni. O mnie żadnej nie było wątpliwości, że byłem wtajemniczony we wszystkie jego sprawy, wy­rok też mój został wnet ferowany, a wydalenie moje z Akademii było już tylko kwestią czasu… Jednak… uwa­żano mnie za zbyt małą figurę, by się o mnie warto było troszczyć… postanowiono więc doczekać się wakacji, by wówczas pozbyć się mnie nieznacznie…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Jednak Rzym nie przestawał strofować Żylińskiego, Pi* sał do niego nawet sam papież: „Zaiste nigdy byśmy nie przypuszczali, Czcigodny Bracie, byś do tego stopnia za­pomniał o swym stanowisku oraz o swej godności kapłań­skiej… Nasz drogi syn, ksiądz Łubieński, udzielił ci bar­dzo słusznej i doskonałej rady… A Ty nie zawahałeś się wydać mu rozkaz udania się tam (do Charkowa — mo­ja uwaga — J. D.) niezwłocznie. Brak Nam słów, by wy­łazić Nasz smutek…” Papież wiedział już zresztą — nie tylko od Łubieńskiego — jak mało warci byli doradcy metropolity. Bawiący w Petersburgu przez dwa tygodnie kaznodzieja francuski, dominikanin o. Souaillard, złożył swoim władzom zakonnym raport, że o. Stacewicz nie do­puścił go do przeprowadzenia wizytacji klasztoru domini­kańskiego przy kościele Sw. Katarzyny, choć Souaillard miał to zrobić na polecenie generała zakonu.

Żyliński tłumaczył się wobec Rzymu, że już od 1840 roku obowiązywał zakaz, który wyrażało jego zarządze­nie. Rzym przestał go w końcu molestować doszedłszy do przekonania, że sytuacja jest rzeczywiście zbyt trud­na dla człowieka tak słabego, jak Żyliński.

„W każdym razie słowa potępienia wypowiedziane przez władzę najwyższą nie pozostały bez wrażenia. Ar­cybiskup miał rzeczywiście wiele dobrej woli, gdy więc spostrzegł, że miał złych doradców, postarał się uwolnić od wpływów, którym dotąd ulegał i usunął ze swego najbliższego otoczenia Staniewskiego i Jakóbielskiego… Przyjął nawet przychylnie Łubieńskiego, który dzięki sta­raniom rodziny uzyskał pozwolenie na powrót do Peter­sburga; mianował go więc do Smoleńska, a następnie na proboszcza do Rewia../’ (A. Boudou Stolica Święta a Ro­sja).

Odejście Jakóbielskiego — skompromitowanego jeszcze innymi sprawami — z rektorstwa Akademii sprawiło, że nie było już mowy o zwolnieniu Felińskiego, zwłaszcza że sprawy pozostawienia go w Petersburgu broniła także baronowa Meyendorff, opiekunka zgromadzenia. Nowym rektorem został ks. Bereśniewicz, który przywrócił w Akademii właściwą atmosferę. Feliński został nawet powo­łany na profesora filozofii. „Arcybiskup odzyskał swo­bodę działania i utraconą godność… czynnym był tylko wpływ Akademii, a że tu jedynym pragnieniem było do­bro Kościoła, wpływ ten zbawienne wydawać mógł owo­ce. Stąd i w zarządzie archidiecezji epoka ta do naj­świetniejszych może być zaliczona, gdyż zrobiło się wie­le dobrego…” — pisze w Pamiętnikach Feliński.

W tym to czasie, kiedy nareszcie przyszło do odprę­żenia na odcinku stosunków z metropolitą i w Akademiir dotknął Felińskiego bolesny cios: 20 grudnia 1859 roku umarła jego matka Ewa Felińska. Nie mogąc opuszczać Petersburga ze względu na nawał pracy, a także i wiel­kie koszty, jakie pociągała za sobą daleka podróż, Szczę­sny prawie nie widywał ostatnio matki. Po raz ostatni spotkał się z nią na Litwie podczas wakacji w 1858 roku. Śmierć przyszła nagle. Felińska miała przy sobie jedynie Alojzego i jego żonę. Dostała nagłych bólir musiała się położyć. Poprosiła o księdza, ale była to niedziela i pro­boszcz nie mógł przyjechać przed końcem sumy. Gdy zja­wił się, było już za późno — chora umarła. „Tak się za­kończyło to życie — napisał Szczęsny w Paulinie… —

o  którym rzec by można, iż było czyste jak brylant i jak brylant twarde.” Feliński nie mógł pojechać do Wojutyna na pogrzeb matki. W styczniu 1860 roku napisał do ro­dzeństwa: „Co do jej duszy smutne bez wątpienia, że bez pomocy duchownej w tej stanowczej chwili się znalazła, lecz może Bóg dlatego to właśnie dopuścił, żeby nas do tym gorliwszej modlitwy pobudzić. W każdym razie cho­dzi tylko o cierpienia czyśćcowe, które w mocy naszej skrócić, a Pan tyle nam do tego środków podaje, zwła­szcza mnie, co stojąc u samego źródła łask Bożych, co­dziennie zasługi Zbawiciela za jej duszę ofiarować mo­gę… Córka, żona, matka, przyjaciółka, pani domu we wszystkim wzorową była. A jejże pokora, jej niezachwia­na ufność w Opatrzność Boską, jej prawość i prostota, co nigdy obłudy nie znała, jej moc w przeciwnościach przy całym poddaniu się woli Bożej. Komu zawdzięczamy, że­śmy bo jaźni Bożej nigdy nie stracili? Kto miłość i zgodę w rodzeństwie naszym nienadwyrężoną przechował aż do­tąd? Komu zawdzięczamy łaskawe od ludzi przyjęcie? Za­iste wszystkie dobra przez nią nam przyszły…”

Alojzy i obie siostry Felińskiego mieli już własne do­my. Jeżeli chodzi o Juliana — postanowił wyjechać na dalsze studia za granicę i uczynił to jesienią 1857 roku. Na pożegnanie, w październiku, napisał do niego Szczę­sny: „Mój drogi Julku… Przypatruj się przy każdej nada- rzonej zręczności szkołom, zwłaszcza przez księży zawia- dywanym, bractwom miłosiernym i wszelkiego rodzaju dobroczynnym zakładom… Co obaczysz, napisz zaraz…

Gdyby cię ks. Hieronim (Kajsiewicz — moja uwaga — J. D.) namawiał do przyłączenia się do nich (do zmartwych­wstańców — moja uwaga — J. D.), rozważ dobrze, czy to będzie użyteczne — bo ja przyznaję, że wiary w to, co oni robią, nie mam — owszem sądzę, że skoro oni za­miaru swego dopną, już przez to samo wrota nam do sto­licy świata zamkną… W ogólności radziłbym ci więcej trzymać się jezuitów, a zwłaszcza naszych, gdyż u nich kościelny tylko pierwiastek nie zmieszany z innymi…”

Rzecz ciekawa: Feliński ostrzegał brata przed zmart­wychwstańcami!

Stało się jednak inaczej, niż radził.

Zgromadzenie Zmartwychwstańców odgrywało w Rzy­mie rolę głównego informatora w sprawach polskich. Jed­nakże po 1848 roku, ze względu na udział Polaków w re­wolucji rzymskiej, nastąpiło ogromne wyciszenie w Rzy­mie polskiej problematyki. Papieżowi chodziło o katolików w cesarstwie i sądził, że Polacy swoimi ciągłymi skarga­mi i antyrosyjską postawą utrudniają mu i bez tego trud­ne kontakty z carem Mikołajem oraz podtrzymywanie złu­dzeń układu z 1847 roku. Później pojawiły się nadzieje związane z osobą Aleksandra II. Pisał — jeszcze w 1855 roku ksiądz Kajsiewicz do księdza Jełowickiego: „Papież nie chce się Rosji przed czasem bez korzyści niczyjej a ze szkodą katolików pod Rosją będących narazić… Mó­wił mi (mons. Fieramonti — moja uwaga — J. D.): «Świeżo mi Ojciec św. powiedział: Nie chciałem wierzyć księżom od św. Klaudiusza, że nie ma się czego spodzie­wać od nowego cesarza…» Widzisz, jak głęboko zakorze­niona nieufność ku nam… Trzeba brać rzeczy, jak są, i przetrzymać… Papież żadnej manifestacji za Polską nie zrobi… a zapominając, żeśmy Polacy, musimy powiedzieć: i ma rację… Powiedział Pius IX: «Pan Bóg Kościołowi zo­stawił miarę roztropności, ustępstw i cierpliwości»”.

W rzeczywistości zmartwychwstańcy rozumieli rzecz podobnie, jak Feliński, ale Feliński z dalekiego Peter­sburga ich stanowiska nie pojmował.

Od 1850 roku zmartwychwstańcy usiłowali założyć w Rzymie kolegium dla Polaków przyjeżdżających z kraju, ze wszystkich trzech zaborów. Powstanie tego kolegium napotykało wielkie trudności. Jednakże na jesieni 1858 powstał przy kościele Sw. Klaudiusza zaczątek kolegium. Znajdowało się w nim wtedy 9 alumnów, z czego 5 człon­ków zgromadzenia i czterech nie należących do zmart­wychwstańców. Wśród tych czterech znalazł się Julian Feliński i Jan Koźmian — publicysta katolicki, powsta­niec wielkopolski, który po tragicznej śmierci żony, cór­ki generała Chłapowskiego, postanowił zostać kapłanem.

W tym samym czasie, latem 1858 roku, przybył do Rzy­mu Józef Ignacy Kraszewski. .Zmartwychwstańcy, docenia­jąc wielką pozycję pisarza w kraju, załatwili mu audien­cję u papieża. Nie wypadła ona jednak dobrze. Ktoś po­wiedział Piusowi, że Kraszewski jest pisarzem, który pi­sząc książki nie zawsze przestrzega czystości obyczajo­wej, i papież zrobił o to Kraszewskiemu wyrzut. Zmart­wychwstańcy byli tym mocno zmartwieni. Jednak Kra­szewski przyjął niesłuszny wyrzut prawdziwie po chrze­ścijańsku. Napisał do księdza Kajsiewicza: „Widzę w tym tylko opatrzną Rękę Boską, która dla mego dobra i po­żytku dusznego, tym strapieniem wypróbować chciała… Do nikogo o to żalu ani najmniejszej nie mam urazy i owszem, z pokorą przyjmuję i rad jestem krzyżowi, któ­ry mnie tu spotkał. Mogłem zbłądzić jako człowiek, tego tylko nie mam sobie do wyrzucenia, abym z dobrej wo­li i rozmyślnie przeciw powadze Kościoła przewinił…”

Lubieński jako proboszcz w Rewlu spotykał się nieraz z mieszkającym w Helsingforsie (dzisiejsze Helsinki) ge- nerał-gubernatorem Finlandii generałem Bergiem. Berg — późniejszy namiestnik Królestwa Polskiego — był żonaty z gorliwą katoliczką — co nieoczekiwanie zdarzało się dość często satrapom carskim. Nawiązano bardzo bliskie, nieomal serdeczne stosunki. Łubieński w rozmowie z Ber­giem z pełnym zaufaniem wypowiadał swoje poglądy, zaś Berg zaczął go namawiać na wyjazd do Rzymu.

„Chociaż ks. Łubieński nigdy mi się z tego nie zwie­rzył — pisze w Pamiętnikach Feliński — znając moje całkiem przeciwne pod tym względem przekonanie, są­dzę jednak, że podróż ta do Rzymu miała cele politycz­ne…”

„O ile na polu kościelnym zgadzaliśmy się zupełnie z ks. Łubieńskim w naszych poglądach, o tyle różnili­śmy się całkowicie w pojęciu kwestii narodowej… Da­lekim byłem od idei zjednoczenia… z Rosją i to nie przez: jakąś instynktowną plemienną nienawiść, lecz wskutek głębokiego przeświadczenia o różności narodowych cha­rakterów i dziejowego powołania. Przechowanie i udosko­nalenie swej indywidualności narodowej w oczekiwaniu przyszłej niepodległości państwowej było od dawna mo­im zasadniczym i niezmiennym programem politycznym…. Ks. Łubieński był w całkiem innym położeniu… Zrodzonym z Potockiej… spokrewniony był przez matkę z kilkoma, znakomitymi rodzinami rosyjskimi… Te stosunki familij­ne… były powodem, że… doznawał najserdeczniejszego* przyjęcia w sferach najbliższych tronu, a przypisując swo­jej duchownej sukni uprzejmość, jakiej doznawał, przy­szedł do tego mylnego przekonania, że tak w rządzie,, jak w narodzie, nie ma niechęci ani do katolicyzmu, ni nawet do polonizmu… i gdybyśmy tylko zaniechali spi­sków, a zgodzili się lojalnie na obecny stan polityczny^ Rosjanie nie tylko pozwoliliby nam uprawiać religię i na­rodowość naszą, lecz że sami nawet chętnie przyjęliby katolicyzm, a wówczas nic by już nie stało na przeszko­dzie do zupełnego zjednoczenia się dwóch pobratymczych narodów. Świeżo wydana wówczas przez jezuitę ks. Ga­garina broszura pt. La Russie, sera-t-elle catholique?, w której autor dowodzi, iż przyszłość obu narodów tego’ wymaga… utwierdziła jeszcze więcej ks. Łubieńskiego w jego przekonaniu… Na próżno dowodziłem, że nie mamy prawa zrzekać się w imieniu narodu praw politycznych, które nie podlegają zadawnieniu… Dysputy te wszakże… nie zmodyfikowały naszych przekonań…”

Z paszportem otrzymanym dzięki Bergowi Łubieński wy­jechał do Rzymu wiosną 1861 roku. O tej wizycie pisał ksiądz Semenenko: „Był kilka razy u kardynała Anto- nellego (raz ze mną), był dwa razy u papieża… Ks. Kon­stanty na via Paolina przed siostrami dosyć szczerze się wynurzał. Tym wyraźnie mówił, że Polska powinna raz na zawsze wyrzec się myśli o swoim niepodległym istnie­niu…” A ks. Kajsiewicz: „Ks. Łubieńskiego trudno bę­dzie przerobić. Nie sądzę, by wiele złego zrobił… Módl­my się”.

„Jakkolwiek Ojciec Sw. — pisze Feliński w Pamiętni­kach — nie podzielał złudzeń ks. Łubieńskiego, których utratę on sam tak drogo później opłacił, nie był wszakże dalekim od wejścia na drogę większego zbliżenia się z gabinetem petersburskim…”

Rojenia Łubieńskiego znajdowały swe echo w Rzy­mie. Tu także wyobrażano sobie — zwłaszcza w kołach katolików francuskich — że zainteresowanie dla kato­licyzmu, jakie pojawiło się w kołach arystokracji rosyj­skiej (najczęściej na skutek małżeństw mieszanych z przedstawicielkami arystokracji polskiej) może dać w wy­niku przejście prawosławnej Rosji na katolicyzm. A. Bou­dou pisze: „Łatwo skarykaturować poglądy Łubieńskie­go… Bywają marzenia bardziej płodne niż ciasny i po­ziomy realizm”.

W ostatecznym wyniku stało się przecież tak, że „bi­skup Łubieński w równym stopniu,, jak i przyjaciel jego arcybiskup Feliński, potrafili złożyć ofiarę na ołtarzu twardego, realnego obowiązku” (A. Boudou Stoiica Świę­ta a Rosja).

Mimo definitywnego rozstania z Zenonem Brzozowskim, Feliński nie zapomniał ani o pani Elizie, ani o swych

 

 

 

 

 

wychowankach. W kwietniu 1856 roku pisał do matki: „Pan Skibicki istotnie stracił syna, a pani Eliza najprzód brata Zdzisława, który mieszkał w Galicji, potem brato­wą Konstantową, a teraz ojca w Wiedniu. Musi mieć wie­le zmartwienia…” Brzozowska umarła 5 sierpnia 1857 ro­ku w Sokołówce, w wieku 39 lat. We wrześniu 1857 ro­ku Feliński znów pisał do matki: „Szczegółów o śmierci pani Elizy jeszcze nie mam, wiem tylko, że Staś wyzdro­wiał…” Być może była to cholera, która w tym czasie powracała falami na Wołyń i Podole.

  1. WARSZAWA

Gdyby powstanie, które nazywamy styczniowym, wy­buchło podczas wojny krymskiej, byłoby to czymś uza­sadnionym. Wrogość Mikołaja do Polaków i sojusz zbroj­ny państw zachodnich przeciwko Rosji mogłyby uspra­wiedliwić taką decyzję. Ale właśnie w tamtym czasie agenci francuscy i emigranccy robili wszystko, aby w Królestwie panował spokój. Zapewniali, że Zachód nie zapomni o Polakach przy zawieraniu pokoju. „Rząd ro­syjski zaręczał też ze swojej strony, że skoro spokojnie się zachowają, mogą być pewni ustępstw na szeroką ska­lę” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki). Toteż Polacy siedzieli cicho.

Gdy jednak przyszło do układu pokojowego, o sprawie Królestwa stało się głucho. Pozostały obietnice Rosji. Zmienił się cesarz i kiedy Aleksander przyjechał do War­szawy, powitano go „prawie z entuzjazmem i prześciga­no się w okazywaniu mu tej ufności, jaką we wspania­łomyślności jego pokładano. Gdyby wówczas Aleksan­der II uczynił dla Królestwa, co uczynił w kilka lat póź­niej, nadając krajowi autonomię administracyjną z pol­skim językiem w szkołach nie masz wątpliwości, że wszy­stkich by zadowolnił…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Taka jest opinia powszechna współczesnych. Karol Szy­mański w swych wspomnieniach pt. „Z Warszawy i Hei­delbergu” pisze: „Nadzieja ulg… przesiąknęła do wszy­stkich warstw społecznych… wszyscy dopatrywali się w jego (cesarza — moja uwaga — J. D.) pięknej i dorodnej postaci uosobienia szlachetnych idei, spadkobiercę poglą­dów dziada… Gdyby… cesarz życzliwie wobec Polaków postąpił… nie byłoby powstania…”

Ale cesarz oblał zimną wodą tych, którzy go z taką ufnością witali. Oświadczył: „Messieurs, pas de rêveries. Żadnych marzeń. Wszystko, co mój ojciec zarządził, by­ło dobre. I jeśli się temu nie podporządkujecie — je saurai sévir…”

„Od tej chwili rozwarła się przepaść między monarchą a narodem… Prawa narodów do niepodległego bytu są tak święte i niewątpliwe… iż żadne sofistyczne rozumo­wania nie są w stanie wygluzować ich… Polacy nie tylko chcą być wolni i niezależni we własnym kraju, ale wszy­scy są przekonani, że mają do tego niezaprzeczone pra­wo i nie wątpią, że pierwej czy później u celu swych pragnień staną i będą znowu samoistnym narodem. Kto nie żąda niepodległości, lub o możności odzyskania jej zwątpił, nie jest polskim patriotą… Ale w gronie tych miłujących i wiernych… ileż jest rozmaitych poglądów? Ile dróg rozmaitych do tegoż zmierzają celu?… Miłość braterska wyrozumiałą być winna… nic więcej od innych nie wymagać nad dobrą wiarę i prawdziwe dla ojczystej sprawy poświęcenie… by przy ocenianiu osobistej zasługi nie mierzyć człowieka miarą swych zasad osobistych…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Społeczeństwo Królestwa było podzielone. Obóz szla­checki tworzył dwie grupy: tak nazywanych przez Feliń­skiego „powolnych progresistów” i „zwolenników samo­istnego rozwoju”. Pierwsi stali na stanowisku, że patrio­tyzm domaga się korzystania dla dobra narodu ze wszy­stkich środków, jakie są w danej chwili możliwe. Repre­zentantem takiego stanowiska był margrabia Aleksander

Wielopolski i niezbyt duża grupa jego zwolenników. By­ła to koncepcja zbudowania zrębów polskiego państwa w ramach rosyjskiego imperium, autonomia słowiańskie­go narodu w słowiańskim państwie. Drudzy starali się również korzystać z wszelkich okoliczności dla zbudowa­nia rozmaitych struktur gospodarczych lub kulturalnych, jednak w całkowitym oderwaniu od istniejącej rzeczywi­stości politycznej; można powiedzieć — zamykali oczy na fakt niewoli. Na czele tego obozu, do którego należała ogromna większość szlachty, stał Andrzej Zamoyski.

Obok obozu szlacheckiego istniał obóz mieszczański, również podzielony. Składał się on z pozbawionej ziemi, „wysadzonej z siodła” szlachty i z właściwego mieszczań­stwa, wśród którego wielką grupę stanowili zasymilowa­ni Żydzi i spolszczeni Niemcy. Osobną grupę stanowili rzemieślnicy i nieliczna jeszcze rzesza robotników.

Obóz mieszczański pozostawał w mniejszym łub więk­szym stopniu pod wpływem demokratycznych i rewolu­cyjnych idei. Skrajne grupy utrzymywały bliski kontakt z obozem rewolucyjnym na Zachodzie, a zwłaszcza z Mie­rosławskim, który mimo stojącej w sprzeczności z czyna­mi grandilokwencji, cieszył się wciąż opinią jednego z przywódców tego obozu. Mierosławski i jego ludzie daw­no już utracili kontakt z Polską i nie rozumieli polskich problemów. Nie było to im jednak potrzebne. Polska ich zdaniem miała spełnić swoją rolę — podnieść antyrosyj­skie powstanie, a ono niewątpliwie wywoła rewolucję w Rosji. Rozumowanie było od początku błędne, lecz upie­ranie się przy błędach jest cechą doktrynerów.

Obóz rewolucji był ściśle związany z szeroko rozwinię­tą w tamtym czasie masonerią. Jego przywódcy — także Mierosławski — byli masonami. „Niemal wszyscy — pi­sze L. Hass w Wolnomularstwo w Europie… — cieszący się na skalę europejską sławą demokratów i rewolucjo­nistów… jak Garibaldi, Lédru-Rolin, Mierosławski, Kos­suth, Klapka czy Türr, byli bądź właśnie zostali wolno- mularzami… Wiosna Ludów wyraźnie zamknęła na Zacho­dzie okres bliskiej współpracy liberałów politycznych… jednak… wspólność wyznawanych przez tych ludzi naj­ogólniejszych ideałów humanitarnych w połączeniu z tra­dycyjną praktyką organizacyjną lóż, sprawiły, że w nich działacze skłóconych ze sobą frakcji… nadał spotykali się na stopie przyjacielskiej…” Masoneria była więc cemen­tem jednoczącym obóz.

Także i Napoleon III był masonem, toteż „Drugie Ce­sarstwo szybko udzieliło swego protektoratu wolnomular­stwu, desygnując na wielkiego mistrza senatora, ks. Lucja­na Murata, syna napoleońskiego króla Neapolu. Wielki Wschód jednogłośnie wybrał go… co umożliwiło dalsze funkcjonowanie organizacji” — pisze dalej Hass. Również masonem był książę Napoleon Plon-Plon.

Masoneria była w tamtym czasie nastawiona szczegól­nie antykościelnie i antykatolicko; a jednocześnie antyro­syjsko a to ze względu na istniejący od 1822 roku zakaz istnienia lóż w cesarstwie. Nie znaczy to, że one wcale nie istniały. Były także, choć bardzo ukryte, w Króle­stwie.

Ostre słowa Aleksandra, zwłaszcza te: je saurai sévir, które wywołały tak wielkie oburzenie w Królestwie, szcze­gólnie wśród młodzieży, pobudziły Mierosławskiego i je­go zwolenników do działania. „Domniemany wódz po­wstania nie omieszkał dać żądane wskazówki swoim wiel­bicielom. Jakkolwiek sam w nic nie wierzył i przed wy­znawcami swych idei szczycił się ateizmem, nauczony wszakże poznańskim doświadczeniem, iż lud religijną tyl­ko ideą pociągnąć się daje, podał plan kościelnych de- monstracyj, na których jego adepci patriotyczne pieśni śpiewać mieli. Wkrótce we wszystkich świątyniach za­brzmiały: Boże coś Polską i Z dymem pożarów, a nabo­żeństwa żałobne po głośnych patriotach i pamiątkowe obchody z procesjami weszły na porządek dzienny. Nie tylko lud, lecz i duchowieństwo wciągnięto łatwo do tych manifestacji, które mając pierwiastkowo tylko religijno – -patriotyczny charakter niczyjego sumienia nie trwoży­ły…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Powstania w Królestwie chciał obóz rewolucyjny wsparty przez masonerię. Ale powstania pragnęły także inne siły, które w tej sprawie gotowe były iść z tym obozem ręka w rękę.

Powstania chciały Prusy, a przede wszystkim Bismarck, od 1862 roku premier pruskiego rządu, a przedtem poseł pruski w Petersburgu. Ten junkier pruski nienawidził Polski i czuł — podobnie jak niegdyś Fryderyk Wielki — iż podstawą sojuszu Rosji z Prusami jest utrzymywa­nie w Rosji przekonania o „niebezpieczeństwie polskim”. Są ślady, że Prusy na parę lat przed powstaniem wspie­rały w Królestwie działalność rewolucyjną materiałami propagandowymi. Ciekawa jest na przykład historia hr. Adama Grabowskiego, karciarza i utracjusza poznańskie­go, kamerjunkra pruskiego dworu, którego długów nie chciał płacić jego teść Lubomirski, ale który miał prze­cież dość środków, aby sfinansować w Warszawie uru­chomienie dwóch podziemnych drukarni. Potem przyszła słynna konwencja, którą zawarł w Petersburgu generał Gustaw von Alvensleben i która według słów samego Bismarcka była „rozstrzygającym ciosem zadanym wido­kom partii polonizującej na rosyjskim dworze… Chodziło nie tylko o interes naszych wschodnich prowincji, ale również i o szersze zagadnienie, czy w rosyjskim gabine­cie będzie panować kierunek przyjazny Polakom, czy też kierunek antypolski; dążenie do panslawistycznego, anty- niemieckiego, polsko-rosyjskiego braterstwa czy też do wzajemnego wspierania się o siebie polityki rosyjskiej i pruskiej” (M. Berg Zapiski o polskich spiskach i powsta­niach„.).

Bismarck chciał wybuchu powstania, gdyż uznał, że tyl­ko powstanie może zburzyć zarysowujące się możliwości zrozumienia dla sprawy polskiej w Petersburgu. Posługi­wał się jeszcze inną drogą działania. Wydana przed kilku laty w Anglii książka Fritza Sterna Gold and Iron przy- pominą mało znaną historykom postać bankiera-milione- ra Gersona Bleichrodera. Był on przyjacielem i doradcą Bismarcka, który — jak pisze Golo Mann w swej Deut­sche Geschichte des 19. und 20. Jahrhunderts „przepadał za towarzystwem ludzi inteligentnych, szczególnie ży­dowskich dziennikarzy” — i „finansował wszystkie legal­ne i nielegalne działania” wielkiego kanclerza. Otrzymał za to Żelazny Krzyż i został zaproszony do Wersalu na uroczystość ogłoszenia cesarstwa. Bleichroder służył Bi­smarckowi przez trzydzieści lat. Umarł jako praktyku­jący Żyd. Jego syn został protestantem, a wnuk zgłosił kandydaturę do… NSDAP!

Poprzez takich ludzi, jak Bleichroder, Bismarck miał wpływ na Żydów w Królestwie. Otóż trzeba pamiętać, że Żydzi stanowili (według J. Grabca-Dąbrowskiego Rok 1863) ll«/o ludności, a prawdopodobnie więcej, gdyż nie wliczano do ludności żydowskiej całej masy Żydów za­symilowanych, zwłaszcza potomków frankistów.

W społeczeństwie żydowskim w połowie XIX wieku dokonywał się proces „wychodzenia z getta”. Przedtem Żydzi w ogromnej swej większości żyli w całkowitej, do­browolnej izolacji religijnej, narodowej i społecznej. Po­wieści Isaaca Bashevisa Singera przypominają, jak obojęt­ne były dla spraw polskich skupiska Żydów na ziemiach polskich, nawet jeszcze przed pierwszą wielką wojną.

Procesy demokratyzacji w XIX wieku, choć nie poru­szały masy ludności żydowskiej, miały jednak na te sku­piska pewien wpływ. W skład tworzącego się mieszczań­stwa weszła duża liczba Żydów. Czy można to nazwać asymilacją? W pewnej mierze na pewno tak. Nie brakło Żydów, którzy poczuli się Polakami. Ale inni traktowali wyjście z getta i wejście w społeczeństwo miejskie je­dynie jako formę odrzucenia izolacji przy zachowaniu własnej narodowej tożsamości i potrzebie strzeżenia wła­snych przede wszystkim interesów.

Już Mochnacki pisał w swym Powstaniu Narodu Pol­skiego: „Niepolityka dzisiejszego cara (Mikołaja I — moja uwaga — J. D.) inne jeszcze… wsparcie sprawie 29-go przygotowała… Ukazem powołującym ród Jakuba od sześciu wieków osiadły w Polsce, nadany od książąt i królów polskich licznymi przywilejami, osłabił szczere jego do tronu przywiązanie. Przyjaciół Moskwy w pol­skich guberniach odmienił w przeciwników… Żydzi w ca­łej Europie (prócz jednej Polski) w wiekach średnich do­znawali najokropniejszego ucisku../’ Ten ucisk zjawił się wraz z władzą rosyjską. „Nie wolno było Żydom przeby­wać we właściwych moskiewskich guberniach. Mogli oni tylko w polskich zostawać prowincjach. Lecz ten zakaz… ściśle przestrzegany nie był… stosunków handlowych nie utrudniał. Od wstąpienia na tron Mikołaja obostrzono rygor prawa… Rząd moskiewski targnął się na… ludność i zarobek w ogromnej cara dziedzinie… Żydów w nastoja- szczych guberniach jest pomimo zakazów bardzo wiele, choć im nikt tego nie dowiedzie, że są Żydami. Żydzi tamtejsi tysiącznymi ogniwami połączeni z Izraelem w Polsce i całej Europie daleko więcej mogą, aniżeli się zdaje samym Moskalom… Kierują wszystkimi operacjami handlowymi. Niewidzialny, ale największy mają udział w przemyśle… We właściwej Moskwie są pośrednikami mię­dzy rządem i wielką częścią bogactwa narodowego… Ca­ła niższa medycyna od Petersburga, Rygi, Wilna do Miń­ska, Witebska, Mohylewa, Grodna, Żytomierza, Kamień­ca i Kijowa jest w ręku Żydów chrzczonych i niechrzczo- nych… Zapomniałem dołożyć, że cała policja tajna, tak w Polsce kongresowej i w guberniach naszych, jak we właściwej Moskwie przez Żydów była sprawowana. Łat­wo tedy wyrozumieć, co znaczyło oburzenie zrządzone w tym plemieniu niepolitycznymi ukazami dzisiejszego cara?… Żydzi wszystko mogący pod rządem moskiewskim po owych szczególnie ukazach zaczęli Boga prosić, że­by polskiemu błogosławił orężowi. Nie byliż to natural­ni sprzymierzeńcy rewolucji?… Powstanie potrzebowało broni: czyżby jej nie był dostarczył Izrael chrzczony i nie- ochrzczony, widząc, że interes jego łączymy z własną spra­wą?… Krótko mówiąc (i bogdajby przyszłość korzystała z tego doświadczenia) każde powstanie w Polsce znajdu­je się w takim położeniu, w takich stosunkach z Żyda­mi, że ten żywioł pozyskać… wypada”.

Dodajmy, że książka Mochnackiego ukazała się w Ber­linie, w księgarni Behra na Unten den Linden, właśnie w 1863 roku!

Żydzi prowadzili więc z Rosją własną wojnę, a ich in­teresy zbiegały się ze sprawą powstania i z intencjami Bismarcka.

Również i Austria — choć się z tymi życzeniami sta­rannie kryła — pragnęła powstania. Oddźwięku na po­wstanie na terenie Galicji nie obawiała się — zbyt świe­że były wydarzenia lat 1846 i 1848. Natomiast pozorne wspieranie beznadziejnej, skazanej na klęskę, imprezy nadawało władcom Austrii faryzejskiej aureoli, a rów­nocześnie zabezpieczało jej panowanie.

W sytuacji dwuznacznej znajdował się Napoleon. Jako mason i jako ten, który zabiegał o uśmiechy ulicy, go­tów był popierać powstanie; jako władca, który pragnął sojuszu z Rosją — powstania sobie nie życzył. Ostatecz­nie było tak, że powstańcom mówiło się cynicznie: du­rez! — zaś agenci moskiewscy mieli prawo śledzić na te­renie Francji emisariuszy powstańczych…

Można więc powiedzieć, że powstania pragnęli: świa­towy obóz rewolucyjny, masoni, Żydzi, Prusy i Austria. Zgodnym wysiłkiem popychali poczciwych Polaków do tej akcji.

Królestwem zarządzał w imieniu cesarza książę Gorcza- kow, „żołdak mikołajewskiej szkoły”, jak mówi o nim Gra- biec-Dąbrowski, oceniany w Watykanie jako „poczciwy”, a według Bismarcka liberał, który sądził, „że koncesji li­beralnych przyznanych Polakom nie będzie można odmó­wić także Rosjanom…” Po wizycie cara Gorczakow udzie­lił Królestwu szeregu ulg: pozwolono na wydanie dzieł Mickiewicza; zmniejszono nieco ucisk cenzury; w War­szawie otworzono Akademię Medyczną i pozwolono na

 

 

 

 

 

stworzenie Towarzystwa Rolniczego, do którego przystą­piła natychmiast cała inteligencja szlachecka w Króle­stwie.

Królestwo liczyło 4,8 miliona mieszkańców i przeży­wało właśnie ciężki kryzys gospodarczy, na skutek po­wtarzającego się od 1858 roku nieurodzaju. Trzeba pamię­tać, że aż 3,6 miliona mieszkańców żyło na wsi i ze wsi. Prawie milion stanowili chłopi pańszczyźniani. Analfabe­tyzm w kraju był przerażający: „najwięksi optymiści przypuszczali, że jakieś 7°/o ludności umie czytać i pi­sać” (J. Grabiec-Dąbrowski Rok Î863).

Młodzież w Królestwie była liczna, patriotyczna, zapal­na, gorąca, pragnąca czynu. Czynem w jej przekonaniu była jedynie walka — marzyła więc o walce zbrojnej. Świata nie znała i nie rozumiała, zła szkoła nie dała jej należytego przygotowania. Żyła rojeniami i złudzeniami. Nie znając historii nie znała ęierpień, jakie znosił kraj w okresie rządów Mikołaja. Młodzieżowa poetka, Maria II- nicka, pisała o roku 1860:

Niech czarna suknia Polki świadczy wobec świata

o        najstraszniejszym gwałcie zbrodniczych bezprawi…,

szczerze niewątpliwie przekonana, iż ten okres cechują­cy się próbami reform i ustępstw jest czasem „najstra­szniejszym”, którego znieść dłużej nie było można!

Wiosną 1860 roku rozpoczęły się w Warszawie zlecone przez Mierosławskiego manifestacje religijno-patriotyczne. Pierwszą z nich był pogrzeb Sowińskiej, wdowy po ge­nerale, obrońcy Woli z 1831 roku. Potem w listopadzie odbył się masowy obchód trzydziestej rocznicy powsta­nia listopadowego. Rząd, który dotychczas patrzył na ma­nifestacje dość obojętnie, rozpoczął wśród młodzieży licz­ne aresztowania. Wywołało to żałobę narodową. Kobie­ty chciały tego czy nie chciały, miały ubierać się na czar­no. Jak zwykle, szczere przekonanie i prawdziwa żałoba u jednych łączyła się z traktowaniem czarnego stroju ja-

 

 

 

ko mody u drugich. Obok czarnego stroju pojawiają się kobiece ozdoby specyficznego kształtu: bransoletki w kształcie kajdan, broszki w kształcie cierniowej korony i krzyże — małe i wielkie. Nabyć takie przedmioty nie było trudno — usłużni kupcy rozlicznymi ogłoszeniami za­pewniali o szerokim asortymencie precjozów „w najmod­niejszym kolorze czarnym”.

Nie wolno było lekceważyć tej mody. Rozrzucona ulot­ka ostrzegała: „Odezwa dla pań, którym zaczyna się przy­krzyć żałoba narodowa. Zawiadamiamy je, że minął czas, gdy można było bezkarnie lekceważyć święte obowiązki patriotyczne. Nazwiska tych pań będą ogłoszone…”

Pojawił się terror — „kocia muzyka”, wybijanie szyb, ogłaszanie nazwisk. Trochę później zaczęły się także mor­derstwa.

W lutym 1861 roku w czasie walnego zjazdu Towarzy­stwa Rolniczego wystąpił Wielopolski.

Aleksander Wielopolski, potomek wzbogaconej i obda­rzonej tytułami patrycjuszowskiej rodziny krakowskiej Bonarów, był człowiekiem, który dochodził właśnie sześć­dziesiątki. Miał opinię świetnego prawnika, ale także czło­wieka upartego, twardego, bezwzględnego. Studiował za granicą. Podczas powstania listopadowego był wysłanni­kiem Rządu Narodowego do Londynu. Po upadku powsta­nia i krótkim, pobycie na emigracji wrócił do kraju. Dla Wielopolskiego niezwykłym wstrząsem stała się rabacja galicyjska. Oburzony rzezią, jaką rząd austriacki wypra­wił szlachcie polskiej rękami polskiego chłopa, margra­bia, dotychczas gorący zwolennik Austrii, ogłosił list o- twarty „polskiego szlachcica do księcia . Metternicha”. O- skarżając w nim Metternicha i Austrię oskarżał całą niem­czyznę o chęć zniszczenia Polski. Już przedtem w reda­gowanym przez siebie w okresie powstania piśmie „Zjed­noczenie” pisał: „Zaprowadziły Prusy po wszystkich szko­łach język niemiecki, zapełniły Poznańskie samymi nie­mieckimi urzędnikami, miasta i wsie napełniono koloni­stami niemieckimi. Poznańskie, jeśli zostanie pod wpły-

 

 

 

wem dotychczasowej administracji, stanie się niedługo prowincją niemiecką”. Ratunek widział Wielopolski w Ro­sji, ale pragnął, aby Rosja powróciła do zasady nieza­leżności Królestwa według konstytucji 1815 roku. Było to rozwinięcie i zaktualizowanie myśli Staszica.

Koncepcję Wielopolskiego odrzucili wszyscy: obóz szla- checki Zamoyskiego, obóz rewolucji, emigracja. Jednego tylko Wielopolski zdobył sobie sprzymierzeńca — o czym rzadko pamiętają nasi historycy — polskich urzędników w administracji Królestwa. Ci „celnicy i grzesznicy”, po­gardzani, a przecież czujący się Polakami, widzieli w po­wrocie do administracji polskiej drogę do własnej rehabi­litacji.

Wielopolski wystąpił na zjeździe Towarzystwa Rolni­czego z wnioskiem, aby Towarzystwo upomniało się o zwołanie — zgodnie z przyobiecanym, ale nigdy nie wpro­wadzonym w życie Statutem Organicznym z 1832 roku — Stanów Prowincjonalnych Królestwa dla rozwiązania kwe­stii włościańskiej. Było to odwołanie się do zasad z 1815 roku.

Ale wniosek Wielopolskiego został odrzucony przez zjazd — tylko dlatego, że złożył go margrabia. Było rze­czą oczywistą, że niechęć do Wielopolskiego jest tak wielka, iż masy szlacheckie nie pójdą za nim, nawet naj­słuszniejszą drogą.

Podczas obrad Towarzystwa doszło do nowych mani­festacji. 25 lutego urządzono na Starym Mieście obchód trzydziestolecia bitwy grochowskiej. Wystąpiła żandar­meria, doszło do bijatyki. Zapanowała atmosfera nieby­wałego podniecenia — jakże wspaniale przedstawiona w Kuźni Piotra Chojnowskiego! Nowa manifestacja jeszcze liczniejsza rozpoczęła się w dwa dni później. Wystąpiło wojsko, padły strzały, zginęło pięciu uczestników manife­stacji.

Sprawa zabitych poruszyła całe miasto i poderwała na­wet najspokojniejszych. „To, czego nie mogli dopiąć gor­liwą agitacją zwolennicy manifestacji, zostało osiągnięte…

przez bezmyślne okrucieństwo”, pisze Grabiec-Dąbrowski. Władze były przerażone. Do Gorczakowa udała się dele­gacja. Przemawiał jeden z jej członków, szewc Hiszpań­ski. Powiedział on: „Pozwoli sobie wasza książęca mość powiedzieć, że zaniepokojone i do rozpaczy doprowadzone miasto żąda zadośćuczynienia”.

Gorczakow uległ. Odwołał oberpolicmajstra Trepowa, zezwolił na uroczysty pogrzeb zabitych, a porządek w mieście oddał w ręce powołanej ad hoc straży bezpie­czeństwa pod wodzą dra Chałubińskiego. Przyjął także przyniesiony przez delegację adres do cara. Wśród osób, które go podpisały, byli m.in. arcybiskup Fijałkowski

i      Andrzej Zamoyski.

Adresu nie podpisał Wielopolski. Osobno ze swoimi planami zgłosił się do Gorczakowa.

Pogrzeb odbył się w absolutnym spokoju. Straż bezpie­czeństwa pilnowała znakomicie porządku. W pogrzebie wzięło udział do stu tysięcy ludzi. Kondukt prowadził bi­skup Dekert, sufragan warszawski, bardzo popularny w Warszawie jako syn dawnego prezydenta miasta.

Także w ciągu dni następnych spokój w Warszawie u- trzymywany był przez straż bezpieczeństwa. Każdego dnia odprawiane były nabożeństwa za pomyślność kraju, śpie­wano w kościołach pieśni patriotyczne. Nastąpiło demon­stracyjne zbratanie ludności polskiej z żydowską. Żydzi zjawiali się teraz w kościołach, a katolicy brali udział w uroczystościach w synagogach.

Aleksander odpowiedział surowo i odpychająco na zło­żony adres, ale po cichu zezwolił namiestnikowi na wpro­wadzenie dalszych reform. Miała zóstać utworzona Ra­da Stanu oraz rady municypalne. Został zwolniony znie­nawidzony Muchanow. „Przezornie jednak namiestnik nie zakomunikował o tym, że jednocześnie translokowano do Królestwa dywizję piechoty, dwa pułki huzarów i czte­ry pułki kozaków dońskich…”, pisze Grabiec-Dąbrowski.

Przywrócona została także Komisja Oświecenia i Wy­znań, a na jej dyrektora powołano Wielopolskiego. Wie­lopolski, objąwszy stanowisko natychmiast wystąpił z sze­rokim planem reform, nie tylko dotyczących spraw o- światy. Zwrócił się przy tym do Zamoyskiego, proponu­jąc mu zgodę i współpracę. Ale „pan Andrzej” wycią­gniętą rękę odrzucił. Gdy potem obaj będą musieli opu­ścić Polskę, napisze Jadwiga Zamoyska w swych Wspom­nieniach o bracie swego męża: „Nie zrozumiał Wielopol­skiego; nie lubiąc człowieka dla charakteru nie zrozu­miał jego wartości ani pożytku, jaki Polsce przynieść mógł…”

Konflikt między tymi dwoma ludźmi pogłębiła jeszcze samotność, w jakiej się znajdował Wielopolski. W tym drażliwym człowieku obudziło się poczucie mściwości. Zaczął wpływać na władzę, aby zaostrzyła jeszcze suro­wość postępowania wobec manifestantów.

A manifestacje nie ustawały. Żona Juliusza Kossaka, która właśnie z mężem przyjechała z Paryża do Polski, obserwując płacze i śpiewy w kościołach rozważała: „Tak dawno jesteśmy w niewoli. Ludzie się przedtem z tym godzili, aż nadto się godzili; a teraz płaczą, jak gdyby się dopiero teraz spostrzegli. Czy ja jestem potworem, że choć Polka, nie płaczę razem z nimi?… Śpiewano… zmieniając słowa «Od powietrza, głodu, ognia i wojny» na «Od powietrza, głodu, ognia i niewoli»… Śpiewający nie zdawali się zwracać uwagi na odprawianą przy ołta­rzu Mszę. Nie klękali na dzwonki… Miałam wrażenie, że oni się wcałe nie modlą — mówiła… siedząc… obok mę­ża — Drą się ile sił w płucach i nic ich poza śpiewaniem nie obchodzi…” (Zofia Kossak Dziedzictwo, część druga). K. Janowski w swoich Pamiętnikach ocenia, że między sierpniem a październikiem 1861 roku odbyło się blisko 350 nabożeństw „za pomyślność Ojczyzny”.

Gorczakow żądał od arcybiskupa Fijałkowskiego, aby zakazał śpiewów w kościołach. Arcybiskup odpowiedział, że zakazać śpiewania nie może, gdyż nie zostanie usłu­chany i następstwa tego mogą być jeszcze gorsze. Gor­czakow umarł nagle 30 maja. Namiestnikiem został gene­rał Suchozanet, minister wojny. „Był to już stary, tępy żołdak, nietaktowny do najwyższego stopnia”, jak pisze

0       nim Grabiec-Dąbrowski. Stosowane przez niego metody doprowadziły do konfliktu między nim a Wielopolskim, który, choć twardy dla przeciwników, stał jednak na sta­nowisku szanowania istniejących przepisów. Spór dopro­wadził do tego, że Wielopolski 26 lipca złożył dymisję. Jednak w tydzień potem przyszła depesza: „Pragnę, aby Wielopolski pozostał przy dotychczasowych obowiązkach aż do przybycia hrabiego Lamberta. Aleksander”.

Ale przyjazd nowego namiestnika opóźniał się. Sucho­zanet depeszował w dwa dni później: „Ze smutkiem mu­szę donieść, że wskutek pobłażliwości duchowieństwa motłoch po kościołach dopuszcza się nieporządków, tak że już i ono zapobiec im nie może. Wczoraj w katedrze przed ukończeniem mszy świętej tłum zebrany zaczął śpiewać i przeszkodził w dokończeniu nabożeństwa tak, że urzędnicy i księża opuścili kościół przed końcem mod­litwy… Niezwłoczny przyjazd hr. Lamberta jest koniecz­ny. Stan mego zdrowia bardzo niedobry”. Po dwóch dniach: „Rozrzucone i nalepione na rogach ulic odezwy wzywają na jutro do kościołów na obchód uroczystości narodowej Unii z Litwą i nakazują iluminację… Na dzień

3       sierpnia, dzień Napoleona — takie same wezwania…” Po kolejnych dwóch dniach: „Dzięki groźnej obecności wojsk dzień wczorajszy przeszedł w porządku… Kobie­ty były w sukniach kolorowych. Sklepy pozamykane. Wieczorem oświecono okna. Demonstracja, której ani po­licja, ani wojsko przewidzieć nie mogły. Aresztowano 30 osób…” Po czterech dniach: „Wczoraj mimo tłumów w kościołach i śpiewów, innych demonstracji nie było…” Po dwóch dniach: „Wczoraj w mieście panował najzupeł­niejszy spokój… Demagogia utrzymuje, że otrzymała ta­kie rozkazy. Ale sądzę, że jest to skutek groźnej postawy wojska i aresztowania czternastu osób… Aż do przyby­cia hr. Lamberta będę dalej wysyłać ludzi podejrzanych

1   księży do cesarstwa, lub zamykać…”

 

 

 

 

 

Aż wreszcie: „Mam honor donieść: wczoraj w mieście panował spokój zupełny, powodów do aresztowań nie by­ło. Objąłem zarząd kraju i armii. Hr. Lambert”.

  1. KOŚCIÓŁ W KRÓLESTWIE

Feliński pisze w Pamiętnikach: „Zamianowany został namiestnikiem hr. Lambert, katolik i bardzo ludzki czło­wiek. Ten nowy dowód pojednawczych dążności rządu zaniepokoił zagranicznych menerów, którzy postanowili wywołać powstanie w każdym razie, nie na ręką im prze­to to wszystko, co zadawalniało i uspokajało ludność. Wo­leli, aby rząd prześladował i dręczył, gdyż zadanie ich byłoby wówczas nierównie łatwiejsze. Postanowili prze­to zmusić rząd do nowych okrucieństw… Manifestacje były najskuteczniejszym ku temu środkiem…”

Sytuacja Kościoła w Królestwie przedstawiała się smut­no. W Episkopacie brakło większych indywidualności. Biskupi byli na ogół ludźmi starymi, zastraszonymi w równym stopniu przez władzę, jak i przez młode ducho­wieństwo gorące, jak cała młodzież i prawdziwie patrio­tyczne, ale nierozważne, nie dość głęboko uformowane w duchu religijnym. Rej wśród młodych księży wodzili ludzie tacy, jak ksiądz Mikoszewski, wikary od Św. Alek­sandra w Warszawie, redaktor podziemnego pisma, noszą­cy w podziemiu pseudonim „ojciec Sykstus”. Mikoszew­ski najgłośniej nawoływał do manifestacji w kościołach. Potem, gdy po powstaniu znajdzie się na emigracji, bę­dzie występował przeciwko papieżowi, celibatowi i zako­nom.

„Ktokolwiek nie chciał iść pod komendę anonimowych organizatorów (manifestacji w kościołach — moja uwa­ga — J. D.), musiał liczyć się z obelżywymi ulotkami,

 

 

 

z «kocią muzyką», wybiciem szyb, pikietowaniem sklepu, albo i pobiciem. Spotykało to m.in. księży, którzy się sprzeciwiali niedozwolonym śpiewom po kościołach. W Łęczycy 3 września tłum wygonił z miasteczka i obrzucił kamieniami bawiącego przejazdem biskupa Marszewskie- go… W połowie września, w śródmieściu Warszawy, tłum w biały dzień zdemolował kilka sklepów, których właściciele odmówili udziału w składce czy też nabożeń­stwie…” (S. Kieniewicz Powstanie styczniowe).

Kazania młodych księży — jak potem informował Rzym ksiądz Łubieński — „nie zawierały w sobie żadnej treści religijnej czy według trafnego określenia… ludności wiej­skiej: nie mówiono już kazań o Panu Bogu, lecz o Mo­skalach…” Ksiądz Boudou pisze: „Wystarczy zacytować parę przykładów takiego nadużywania ambony. W 1861 r. w Białej… pewien kaznodzieja wobec 1500 zgromadzonych wystąpił ostro przeciwko cesarzowi Mikołajowi nazywając go «bandytą», «podłym łajdakiem»… a na zakończenie dodał: …«syn nie ustępuje ojcu pod żadnym względem»… Obecny przy tym biskup nie udzielił żadnej nagany… In­ny wobec licznych słuchaczy… zakończył kazanie okrzy­kiem: «Nie zejdę z tej ambony, póki mi nie przysięgnie­cie, że… uzbroicie się wszyscy, by wygnać… tych niego­dziwców!…» Łatwo odgadnąć, z jaką wściekłością władze rosyjskie patrzyły na tę agitację… Petersburg zbierał to, co sam zasiał. Z winy rządu diecezje przez długie lata po­zbawione były pasterzy… Cóż dziwnego, że w tych wa­runkach upadała karność w Kościele…”

Biskup podlaski Beniamin Szymański pisał do Wielo­polskiego: „Gdybym nakazał memu duchowieństwu, aby zabroniło śpiewu w kościołach… samo jego ogłoszenie pociągnęłoby za sobą bardzo smutne następstwa. W pa­ru miejscowościach mej diecezji niektórzy księża w od­powiedzi na drobny objaw oporu mieli wymalowane szu­bienice na ich okiennicach i drzwiach, lub powybijane szyby… Ja sam ileż listów anonimowych już otrzyma­łem! Jakże można wymagać ode mnie, bym wystawił na pośmiewisko zarówno swoją osobę jak i swoje ducho­wieństwo, a nawet samą religię?”

Feliński w Pamiętnikach — a więc już po doświad­czeniach swej posługi arcybiskupiej w Warszawie — na­pisze, że księży w Królestwie można było podzielić na trzy kategorie. Pierwszą — bardzo na szczęście nielicz­ną — stanowili „zwolennicy rządu” ulegli mu we wszyst­kim, żądni nagród i awansów. Druga kategoria również nie nazbyt liczna — składała się z tzw. ultramontanów — „szczerzy patrioci…, ale jak najmocniej przekonani o tym, że na bezbożnych i niegodziwych drogach krajowi słu­żyć niepodobna”. Wśród tych księży Feliński wymienia prałata Rzewuskiego, o. Prokopa Leszczyńskiego, prowin­cjała kapucynów, o. Honorata Koźmińskiego, także ka­pucyna. Do trzeciej kategorii Feliński zalicza „ogromną większość”, którą „stanowili wahający się, co nie mie­li ani dość odwagi, by jawnie potępić chociażby to, co w sumieniu potępiali skoro opinia publiczna w przeciw­nym zwróciła się kierunku; stąd postępowanie chwiejne

i          połowiczne i coraz wyraźniejsze ronienie pasterskiej powagi, tak że większa część kapłanów, tych nawet, co nie należeli do sprzysiężenia, zamiast być gospodarza­mi w kościele, stali się tylko powolnymi służalcami uli­cy. Nie dziw, że rewolucja coraz śmielej gospodarowa­ła w kościołach, ci zaś, co opierać się śmieli, rażeni wnet byli najstraszniejszym ze wszystkich dla serc polskich cio­sem: ogłaszano ich przed ulicą zdrajcami ojczyzny. Ma­jąc do wyboru tylko między tą straszną dylemą… cha­raktery słabsze, i nie dość w rzeczach kościelnych oświe­cone umysły, wolały narazić się władzy kościelnej, co sięga tylko do sumienia, niż uzbrojonej w sztylet i stry­czek ulicy”.

Hr. Lambert objąwszy władzę wycofał wojsko z ulicy

i       podjął nowe próby ugody. Dymisja Wielopolskiego zo­stała wstrzymana. Nawet został dodatkowo mianowany wi­ceprezesem Rady Stanu.

Tymczasem 5 października 1861 roku umarł arcybiskup Fijałkowski, który od dawna chorował. Jego śmierć „do­starczyła… dogodnej zręczności… Postarano się, aby jego pogrzeb był nadzwyczaj tłumny, a co najwięcej uderzało, nie miał wcale charakteru katolickiego żałobnego obrzę­du… Za trumną postępowało duchowieństwo żydowskie w swych obrzędowych religijnych ubraniach… Nikomu… nie przyszło na myśl, że takie zmieszanie się obrzędowe wszystkich wyznań było dowodem religijnego indyferentyzmu raczej niż tolerancji… Mierosławski zacierał za­pewne ręce, patrząc jak łatwo udało mu się wyprowadzić w pole tak słynny z przywiązania swego do religii lud polski. Tu przychodzi uderzyć się w piersi i wyznać, że nie lud w tym zawinił, ale duchowieństwo. Jak dziwić się wiernym, że z ufnością i bez obawy postępowali w ślady swych pasterzy?,.. Ze wstydem, ale i z głębokim żalem, wyznać należy… że nie na tym kończy się zaśle­pienie czy dziwna słabość duchowieństwa, iż pozwoliło użyć się za narzędzie przez najbardziej wrogie Kościo­łowi stronnictwo do czysto politycznych manifestacji… dozwalało jawnym częstokroć bezbożnikom gospodarować w kościołach, intonować pieśni…, które… od prawdziwej modlitwy odwodziły. Część naszego duchowieństwa posu­nęła się… nierównie dalej… Byli duchowni, co weszli do spisku, co wykonali przysięgę na posłuszeństwo tajem­nej władzy… I wówczas nawet, gdy rozpoczęły się skry­tobójstwa na rozkaz owej podziemnej władzy… nie uzna­li swej winy… Na pociechę… można by wprawdzie przy­toczyć ten fakt niezaprzeczony, że księża, którzy się dali uwikłać w spisek stanowili małą tylko liczebnie cząstkę całego duchowieństwa…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

Pogrzeb uznany został za wspaniałą, udaną manifesta­cję, toteż natychmiast przystąpiono do organizowania na­stępnej. Miało to być żałobne nabożeństwo we wszystkich kościołach za duszę Kościuszki.

Jeszcze przed śmiercią arcybiskupa Fijałkowskiego przeprowadzone zostały w Królestwie wybory samorządo­we. Wbrew propagandzie domagającej się bojkotu wyborów

 

 

 

, odbyły się one całkiem spokojnie, może dlate­go, że idącą masowo do wyborów szlachtę poparły koła mieszczańskie Jurgensa oraz Żydzi. Dzięki temu w radach miejskich Żydzi zdobyli 68 miejsc na 180, a w radach powiatowych 53 na 615. „W Warszawie — pisze Kienie­wicz — na 48 radnych… obrano 33 katolików, 10 prote­stantów i 5 Żydów-asymiłatorów… Władze carskie były zadowolone, że wybory doszły do skutku, zdawały sobie jednak sprawę, że «wszędzie obierano osoby najbardziej nam wrogie».”

 

13 października, na żądanie cesarza hr. Lambert ogło­sił w kraju stan wojenny. W dwa dni później zaniepoko­jony depeszował do Petersburga: „Na dzisiaj zapowiedzia­no manifestacje w rocznicę śmierci Kościuszki. Zarządzam środki dla przeszkodzenia im”. Następnego dnia powiada­miał: „Wczoraj trzy kościoły, w których zebrano się na zapowiedziane nabożeństwa i śpiewano rewolucyjne pie­śni, otoczono wojskiem. Z jednego publiczność uszła skry­tym przejściem. W dwóch drugich upornie pozostała do późnej nocy. W tej chwili odbywa się w nich aresztowa­nie wszystkich mężczyzn. Wzburzenie silne, zbiegowiska uliczne natychmiast rozpędzają patrole…”; 15 października: „Z 1600 osób aresztowanych w kościołach zwolniono sta­rych i małoletnich. Aresztowania wywołały w duchowień­stwie silne oburzenie. Chcą zamknąć w Warszawie kościo­ły”. Tego samego dnia: „Generał adiutant Gerstenzweig zastrzelił się o siódmej rano. Umiera. Choroba moja tak się wzmaga, że za siebie nie ręczę. Na miłość Boską, pro­szę przysłać zastępców…!”

 

Lambertowi car przydał do pomocy generała Gersten- zweiga, jak pisze Feliński, „zwolennika bezwzględnej re­presji i nienawidzącego Polaków”. Tłum warszawski był zgromadzony na nabożeństwie w kościołach Sw. Krzyża, w katedrze i u Sw. Anny. Gdy kościoły otoczone zostały wojskiem, ludzie z kościoła Sw. Krzyża zdołali ujść po­przez budynki zakonne. W dwóch pozostałych kościołach o północy wojsko wyważyło drzwi i wdarło się brutalnie do środka. Doszło do bijatyki i rozlewu krwi.

 

„Oczyściwszy kościoły Gerstenzweig pośpieszył do zamku ze sprawozdaniem pewien aprobaty z Petersbur­ga, lecz tu ciężkiego doznał zawodu, gdyż Lambert po­kazał mu telegram monarchy rozkazujący szanować świą­tynie../1 Między namiestnikiem i generałem „wywiązała się sprzeczka zakończona amerykańskim pojedynkiem, gdy zaś los skazał na ofiarę wykonawcę napadu na ko­ścioły, generał-gubernator… trzema strzałami z rewolweru życie sobie odjął. Przerażonemu i zgryzionemu Lamberto­wi krew rzuciła się gardłem i nazajutrz, nie czekając na uwolnienie wyruszył za granicę zdawszy tymczasową wła­dzę Suchozanetowi../’ (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

 

Suchozanet natychmiast pokłócił się z Wielopolskim, w wyniku czego margrabia złożył dymisję.

 

W Polsce od kilku dni bawił ksiądz Łubieński w dro­dze powrotnej z Rzymu do Rewia. Lambert — jeszcze przed swoim wyjazdem — wysłał go do Kurii, gdzie wła­śnie odbywało się burzliwe zebranie duchowieństwa. Po śmierci arcybiskupa powinien był być wybrany niezwłocz­nie wikariusz kapitulny. Mimo nacisków ulicy, która chciała narzucić swego kandydata, kapituła wybrała pra­łata Białobrzeskiego, człowieka starego, o usposobieniu pojednawczym. Powołana przez niego komisja pod prze­wodnictwem księdza Rzewuskiego stwierdziła, że dwa ko­ścioły: katedra i kościół bernardyński zostały sprofano­wane. Oba kościoły zamknięto, aż do tzw. rekoncyliacji, czyli do ponownego poświęcenia. Ale zwolennikom za­burzeń to nie wystarczało. „Na tym poprzestać nie chcie­li… A że ks. Białobrzeski nie odznaczał się ani samoistno- ścią przekonań, ani siłą charakteru, uległ przeto nacisko­wi ulicy i wydał rozporządzenie, aby zamknięto wszyst­kie kościoły…” (Z. Sz. Feliński Pamiętniki).

 

Ksiądz Łubieński na zebraniu w Kurii usiłował się tej decyzji przeciwstawić, czym wywołał przeciwko sobie oburzenie tak wielkie, „że nawet w gronie najgorliw­szych księży nie znalazł ani jednego obrońcy” (Z. Sz. Fe­liński Pamiętniki).

 

Feliński uznając w pełni słuszność postawy Łubieńskie­go był jednak zdania, że jako ksiądz niewarszawski, nie powinien był angażować się w tę sprawę.

 

W pełną sporów i napięcia atmosferę padł jak grom przyjazd nowego namiestnika, generała Lüdersa.

 

Lüders był poprzednio naczelnym wodzem w czasie wojny krymskiej, a po zawarciu pokoju musiał odejść w stan spoczynku ze względu na popełnione nadużycia. Za­powiadał się jako człowiek twardej ręki. Zaczął swe rzą­dy od aresztowania organizatorów pogrzebu arcybiskupa Fijałkowskiego, m.in. księdza Wyszyńskiego i księdza Steckiego. Na żądanie cesarza kazał także aresztować ks. Białobrzeskiego i postawił go przed sądem wojskowym, który go skazał na śmierć. Cesarz zamienił ten wyrok na osadzenie Białobrzeskiego w twierdzy bobrujskiej.

 

Ponieważ zgodnie z prawem kościelnym kapituła wy­brawszy wikariusza nie ma prawa go odwołać, powstała sytuacja, w której Warszawa została pozbawiona kościo­łów i posługi religijnej, a diecezja — kierownictwa. Bi­skup sufragan Dekert zwrócił się w tej sytuacji do Rzy­mu o wyznaczenie wikariusza apostolskiego. W miesiąc potem sufragan umarł, nie otrzymawszy odpowiedzi.

 

Wielopolski, który złożywszy dymisję, trzymał się na uboczu, także po przyjeździe Lüdersa, został nagle we­zwany do Petersburga. W opinii wszystkich był to koniec margrabiego.

 

Za wyjeżdżającym Wielopolskim udał się nad Newę ksiądz Łubieński.


Comments (0)

Rated 0 out of 5 based on 0 voters
There are no comments posted here yet

Leave your comments

  1. Posting comment as a guest. Sign up or login to your account.
Rate this post:
0 Characters
Attachments (0 / 3)
Share Your Location